Выбрать главу

Od dwóch dni przez wioskę płynął nieprzerwany strumień wspaniałych powozów, którym pospólstwo przyglądało się otwarcie, a miejscowa elita dyskretnie, zza zasłonek saloników. Powiadano, że połowa arystokracji angielskiej przybywa, by wziąć udział w tym wydarzeniu – najbardziej utytułowane osobistości z Anglii, Szkocji i Walii. Plotka głosiła, chociaż można było przyjąć to za fakt, skoro wiadomość pochodziła bezpośrednio od bliskiej kuzynki szwagra ciotki jednej z kuchennych pracujących w Newbury, że w rezydencji nie pozostał ani jeden wolny pokój, a przecież było ich tam bez liku.

Zaproszenie otrzymało też wiele miejscowych rodzin – zarówno na sam ślub, jak i na śniadanie, które miało się odbyć później w pałacu, a także na wielki bal wydawany dzień wcześniej. Doprawdy, dawno nie było wspanialszej uroczystości. Pomyślano nawet o ludziach niskiego stanu. Kiedy goście weselni mieli wziąć udział w śniadaniu, mieszkańców wioski czekał wspaniały posiłek, wydany dla nich w gospodzie na koszt hrabiego. Następnie na wiejskich błoniach miały się odbyć tańce wokół umajonego słupa.

W wieczór poprzedzający ślub we wsi panowało niezwykłe ożywienie. Kuszące zapachy gotowanych potraw unosiły się przez cały dzień z gospody, przynosząc obietnicę uczty czekającej następnego dnia. Kilka kobiet nakrywało do stołów ustawionych w świetlicy, mężczyźni zdobili słup kolorowymi serpentynami, a dzieci próbowały je ściągnąć i co chwila dostawały burę za to, że plączą dekoracje i kręcą się pod nogami. Panna Taylor, niezamężna córka poprzedniego pastora, oraz jej młodsza siostra, panna Amelia, pomagały żonie obecnego pastora dekorować kościół białymi wstęgami i wiosennymi kwiatami, podczas gdy wielebny wkładał nowe świece do kandelabrów, pogrążając się w marzeniach o chwale czekającej go rano.

Następnego dnia w Upper Newbury odbędzie się zjazd znakomitych gości i parada ich powozów. Przybędzie hrabia, jakże wspaniały w ślubnym stroju, i panna młoda w pięknej sukni. Aż wreszcie – o! radości nad radościami! – pastor złoży życzenia nowo poślubionym małżonkom, kiedy pojawią się w drzwiach kościoła przy wtórze dzwonów oznajmiających, że w rezydencji zamieszka nowa hrabina. A na koniec zacznie się zabawa i tańce.

Wszyscy zerkali niespokojnie na zachód, sprawdzając, czy zapowiada się na zmianę pogody. Nie dopatrzono się jednak żadnych złowieszczych oznak. Dzień był bezchmurny, słoneczny i naprawdę ciepły. Na zachodzie nie ujrzano nawet śladu chmur. Nic nie powinno zakłócić uroczystości.

Nikt jednak nie spoglądał na wschód.

*

Londyński dyliżans zostawił Lily przed gospodą w Upper Newbury. To z pewnością piękna okolica, pomyślała, oddychając chłodnym, nieco słonawym wieczornym powietrzem i czując, mimo zmęczenia i zesztywniałych członków, że wracają jej siły. Miejsce wyglądało według niej niezwykle angielsko – bardzo ładnie, bardzo spokojnie i raczej obco.

Zapadał jednak zmierzch, a czekała ją jeszcze długa droga. Nie miała ani czasu, ani sił na podziwianie widoków. Poza tym serce zaczęło jej bić mocno w piersiach, aż traciła oddech. Zdała sobie sprawę, że jest blisko celu – nareszcie. Jednak im bliżej się znajdowała, tym mniej była pewna, jakie czeka ją przyjęcie, i zaczynała wątpić, czy rozsądnie postąpiła, udając się w podróż. Cóż, nie miała innego wyboru.

Odwróciła się i weszła do gospody.

– Jak daleko stąd do Newbury Abbey? – spytała karczmarza, nie zwracając uwagi na ciszę, która zapadła po jej wejściu.

Pomieszczenie wypełniali mężczyźni sprawiający wrażenie nieźle podchmielonych, Lily jednak miała doświadczenie w takich sytuacjach. Większa grupa mężczyzn nie mogła jej wprawić w zakłopotanie czy przestraszyć.

– Jakieś dwie mile – rzekł właściciel gospody, opierając masywne łokcie na ladzie i mierząc ją od stóp do głów z nieukrywanym zainteresowaniem.

– W którą stronę? – spytała.

– Trzeba minąć kościół i bramy – odpowiedział, wskazując kierunek. – A potem cały czas drogą.

– Dziękuję – rzekła uprzejmie, ruszając do wyjścia.

– Gdybym był na twoim miejscu, moja piękna, zapukałbym do drzwi pastora – zaczął bez cienia nieuprzejmości w głosie mężczyzna siedzący przy jednym ze stołów. – To obok kościoła, z tej strony. Dadzą ci tam kromkę suchego chleba i kubek wody.

– Jeśli chciałabyś usiąść między mną a Mitchem, już ja dopilnowałbym, żebyś dostała skibkę chleba i kubek jabłecznika, śliczna panienko – zawołał ktoś z rubaszną jowialnością.

Głośny wybuch śmiechu, a także kilka gwizdów i uderzenia pięścią w stół odpowiedziały na jego słowa.

Lily uśmiechnęła się, nie czując urazy. Nawykła do nieokrzesanych mężczyzn i ich prostackiego zachowania. Rzadko kiedy mieli na myśli coś złego lub chcieli kogoś obrazić.

– Dziękuję, ale nie dzisiaj – odparła.

Wyszła przed gospodę. Dwie mile. A przecież zapadał już zmierzch. Nie mogła jednak czekać do rana. Gdzie miałaby się zatrzymać na noc? Miała tylko tyle pieniędzy, że starczyłoby jej na szklankę lemoniady i, być może, na niewielki kawałek chleba, ale za mało na nocleg. Poza tym, dotarła już prawie do celu.

Czekały ją tylko dwie mile.

*

Salę balową w Newbury Abbey, wspaniałą nawet wtedy, kiedy stała pusta, zdobiły teraz żółte, pomarańczowe i białe kwiaty z ogrodów i cieplarni oraz białe satynowe wstęgi i kokardy. Wysoko nad głowami gości płonęły setki świec w kryształowych kandelabrach, odbijające się tysiącem refleksów w długich zwierciadłach umieszczonych na dwóch przeciwległych ścianach. Pomieszczenie wypełniała najznakomitsza londyńska arystokracja, a także miejscowe ziemiaństwo, wszyscy wystrojeni na bal w najlepsze stroje. Szeleściły muśliny i jedwabie, połyskiwały koronki i satyna. Błyszczała kosztowna biżuteria. Najdroższe perfumy szły o lepsze z zapachami tysięcy kwiatów. Wszyscy podnosili głos, próbując przekrzyczeć zarówno innych gości, jak też dźwięki muzyki. Grała cała orkiestra.

Bliźniacze marmurowe schody wiodły do znajdującego się poniżej, zwieńczonego kopułą wielkiego holu z filarami, także pełnego ludzi. Niektórzy przechadzali się pod gołym niebem – po tarasie przed pałacem, wokół fontanny, po żwirowanych alejkach i w ogrodzie kwiatowym. Wokół fontanny i na drzewach rozwieszono barwne latarenki, chociaż blask księżyca dawał wystarczające światło.

Zapadł cudowny majowy wieczór. Wielu gości, witając się przy wejściu z Lauren i Neville'em, wyrażało nadzieję, że jutro czeka ich przynajmniej w połowie tak piękny dzień.

– Jutro będzie dwa razy piękniej – odpowiadał za każdym razem pan domu, uśmiechając się ciepło do narzeczonej. – Choćby nawet wył wicher, lał deszcz i grzmiały pioruny.

Lauren odpowiadała promiennym uśmiechem. Neville zastanawiał się, prowadząc ją wreszcie do pierwszego tańca, dlaczego w ogóle się wahał, czy uczynić ją swoją żoną. Nie mógł pojąć, że czekała na niego sześć długich lat, kiedy walczył jako oficer dziewięćdziesiątego piątego pułku strzelców. Oczywiście, powiedział jej, żeby na niego nie czekała – za bardzo ją lubił i nie chciał jej zwodzić, kiedy sam nie był pewien, jakie ma wobec niej intencje. Ona jednak czekała. Cieszył się z tego teraz, ujęty jej cierpliwością i wiernością. Zrobił trafny wybór, decydując się na to małżeństwo. Poza tym jego uczucie do niej nie zbladło. Wzrosło wraz z podziwem dla jej charakteru i urody.