Drzwi zatrzasnęły się jej przed nosem. Przeczucie nieszczęścia wypełniło jej serce ciężarem nie do zniesienia. Chwyciła za klamkę i w tej samej chwili przeczucie zamieniło się w pewność, gdyż usłyszała odgłos klucza przekręcanego w zamku. Szarpnęła rozpaczliwie, lecz drzwi nie ustąpiły.
Ogarnięta rozpaczą osunęła się na podłogę i oparła czoło o szorstkie drewno.
Usłyszała cichy śmiech, a potem głos Harry'ego, przytłumiony, ale doskonale zrozumiały:
– Ty draniu.
– Zamknij jadaczkę – warknął w odpowiedzi sierżant.
– Nie miałeś prawa tego zrobić.
– Jej ojciec jest cholernym lordem. To jedyne prawo, jakiego potrzebuję.
Następnie zapadła cisza.
Margaret uświadomiła sobie z goryczą, że doznała porażki. Jej wielka ucieczka zakończyła się niepowodzeniem. Zdradzili ją ludzie, o których myślała, że jej pomagają. Przez krótką chwilę cieszyła się wolnością, lecz teraz było już po wszystkim. Zamiast wstąpić do Pomocniczej Obrony Terytorialnej, wejdzie na pokład Clippera i odleci do Nowego Jorku, uciekając przed wojną. Po wszystkim, co przeszła, jej los nie uległ żadnej zmianie. Wydawało jej się to ogromnie niesprawiedliwe.
Po dłuższej chwili odwróciła się od drzwi i przeszła kilka kroków dzielących ją od okna. Na zewnątrz ujrzała puste podwórze otoczone ceglanym murem. Stała bez ruchu, pokonana i bezsilna, patrząc przez kraty na wstający dzień i czekając na ojca.
Eddie Deakin dokonywał ostatecznego przeglądu Clippera. Cztery 1500-konne silniki Wright Cyclone lśniły świeżym olejem. Każdy z nich dorównywał wysokością dorosłemu mężczyźnie. Wymieniono wszystkie pięćdziesiąt sześć świec. Eddie wyjął z kieszeni kombinezonu szczelinomierz i spróbował wcisnąć go pod gumową podkładkę jednej ze śrub mocujących silnik do skrzydła. Długotrwała wibracja mogła poluzować nakrętkę, ale szczelinomierz nie dał się wcisnąć nawet na pół centymetra. Śruba była w porządku.
Zamknął pokrywę i zszedł na dół po drabinie. Kiedy samolot będzie spuszczany na wodę, spokojnie zdąży zdjąć roboczy kombinezon, wziąć prysznic i założyć czarny mundur Pan American Airlines.
Słońce świeciło mocno, kiedy wyszedł z doku i zaczął nieśpiesznie wspinać się po łagodnym zboczu pagórka, na którym stał hotel, przeznaczony dla odpoczywających po locie załóg. Był dumny z samolotu i ze swojej pracy. Załogi Clipperów stanowiły elitę; składały się z najlepszego personelu Pan American, jako że linia transatlantycka była najbardziej prestiżową trasą na świecie. Do końca życia będzie mógł wspominać, że należał do tych, którzy jako pierwsi latali przez Atlantyk.
Mimo to zamierzał już wkrótce zrezygnować z tego zajęcia. Miał trzydzieści lat, rok temu ożenił się, a teraz Carol-Ann była w ciąży. Zawód lotnika miał wiele powabów dla samotnego mężczyzny, ale Eddie nie chciał spędzić całego życia z dala od żony i dzieci. Oszczędzał pieniądze i teraz zebrał ich prawie tyle, żeby otworzyć własny interes. Miał na oku pewne miejsce koło Bangor w stanie Maine, które nadawało się wręcz idealnie na lotnisko. Będzie tam obsługiwał samoloty, sprzedawał paliwo, a kiedyś może zajmie się nawet wynajmem maszyn. W głębi duszy marzył o tym, by pewnego dnia założyć własną linię lotniczą, tak jak Juan Trippe, twórca Pan American.
Wszedł na teren należący do hotelu Langdown Lawn. Wszystkie załogi były bardzo zadowolone, że udało się znaleźć taki dobry hotel zaledwie nieco ponad milę od zespołu budynków Imperial Airways. Był to typowo angielski, wiejski dom należący do uroczego starszego małżeństwa, które ujmowało każdego swoim wdziękiem i w ciepłe popołudnia podawało herbatę w ogrodzie zalanym promieniami słońca.
Zaraz po wejściu do budynku natknął się na swojego zastępcę Desmonda Finna, noszącego, rzecz jasna, przezwisko Mickey. Mickey kojarzył się Eddiemu z Jimmym Olsenem, postacią występującą w komiksach o Supermanie; był pogodnym, nieskomplikowanym facetem o szerokim uśmiechu i wielkich zębach, żywiącym ogromny podziw dla Eddiego, którego takie uwielbienie wprawiało w niemałe zakłopotanie. Rozmawiał przez telefon, ale kiedy zobaczył Eddiego, powiedział:
– Chwileczkę, ma pan szczęście. Właśnie przyszedł. – Podał słuchawkę Deakinowi. – Telefon do ciebie. – Poszedł na piętro, uprzejmie zostawiając szefa samego.
– Halo?
– Czy to Edward Deakin?
Eddie zmarszczył brwi. Głos był nieznajomy, a poza tym nikt nie nazywał go Edwardem.
– Tak, jestem Eddie Deakin. Kto mówi?
– Chwileczkę, mam tu pańską żonę.
Serce zabiło mu żywiej w piersi. Po co Carol-Ann miałaby dzwonić do niego ze Stanów? Coś tu było nie w porządku.
Zaraz potem usłyszał jej głos.
– Eddie?
– Jak się masz, kochanie. Co się stało?
Wybuchnęła płaczem.
Przez głowę przemykały mu jedna za drugą okropne myśli: spalił się dom, ktoś umarł, miała wypadek, poroniła…
– Uspokój się, najdroższa! Nic ci nie jest?
– Nic… – odparła, wciąż łkając rozpaczliwie.
– W takim razie, o co chodzi? Co się stało? Powiedz mi, najdroższa!
– Ci ludzie… przyszli do domu.
Eddie zmartwiał z przerażenia.
– Jacy ludzie? Co ci zrobili?
– Kazali mi wsiąść do samochodu.
– Jezus, Maria, kim oni są? – Wściekłość ścisnęła mu pierś żelazną obręczą tak mocno, że nie mógł odetchnąć. – Zrobili ci coś?
– Nic mi nie jest, ale… Eddie, okropnie się boję!
Nie wiedział, co powiedzieć. Na usta cisnęły mu się dziesiątki pytań. Jacyś ludzie zjawili się w jego domu i zmusili Carol-Ann, by wsiadła z nimi do samochodu. O co w tym wszystkim chodziło?
– Ale dlaczego? – wykrztusił wreszcie.
– Nie chcieli mi powiedzieć.
– A co powiedzieli?
– Wiem tylko tyle, że musisz zrobić wszystko, co ci każą.
Nawet teraz, ogarnięty przerażeniem i wściekłością, Eddie przypomniał sobie ojca mówiącego: „Nigdy nie podpisuj czeku in blanco”. Mimo to nie zawahał się.
– Zrobię, ale…
– Obiecaj!
– Obiecuję.
– Dzięki Bogu!
– Kiedy to się stało?
– Kilka godzin temu.
– Gdzie teraz jesteś?
– W jakimś domu niedaleko… – W słuchawce rozległ się jej przerażony krzyk.
– Carol-Ann! Co się dzieje? Nic ci nie jest?
Odpowiedziała mu cisza. Rozwścieczony, wystraszony i bezsilny Eddie ścisnął słuchawkę tak mocno, że aż pobielały mu kostki palców.
Zaraz potem odezwał się ten sam męski głos, co na początku rozmowy.
– Wysłuchaj mnie bardzo uważnie, Edwardzie…
– Nie, to ty mnie posłuchaj, kupo gówna! – wrzasnął Eddie. – Jeśli zrobicie jej krzywdę, zabiję was, przysięgam na Boga! Odnajdę was, nawet jeśli zajmie mi to całe życie, i rozedrę na strzępy, rozumiesz?
Głos umilkł na chwilę, jakby obcy mężczyzna nie spodziewał się tak gwałtownego wybuchu.
– Nie zgrywaj takiego twardziela, bo jesteś trochę za daleko stąd – odparł wreszcie. Miał rację. Eddie nie mógł zupełnie nic zrobić. – Lepiej mnie wysłuchaj.
Eddie z całej siły zacisnął zęby.
– Otrzymasz instrukcje w samolocie, od człowieka nazwiskiem Tom Luther.
W samolocie! Co to mogło oznaczać? Czy ten Tom Luther będzie jednym z pasażerów? – myślał gorączkowo Eddie.
– Ale czego właściwie ode mnie chcecie?
– Zamknij się. Luther wszystko ci powie. I lepiej wypełnij co do joty wszystkie jego polecenia, jeśli chcesz zobaczyć swoją żonę całą i zdrową.
– Skąd mam wiedzieć…
– Jeszcze jedno: nie zawiadamiaj policji. To ci nic nie da. Ale jeżeli to zrobisz, zerżnę ją choćby po to, żeby zrobić ci na złość.
– Ty sukinsynu, jak cię…
Połączenie zostało przerwane.
ROZDZIAŁ 3
Harry Marks był największym szczęściarzem na świecie.
Matka zawsze powtarzała mu, że ma szczęście. Choć jego ojciec zginął w Wielkiej Wojnie, to Harry'emu została silna i zaradna matka, która zdołała go wychować. Zarabiała na życie sprzątaniem biur i przez cały okres Wielkiego Kryzysu ani razu nie straciła pracy. Mieszkali w domu czynszowym w Battersea, z jednym kranem z zimną wodą na każdym piętrze i toaletami na zewnątrz, ale mieli dobrych sąsiadów, którzy pomagali sobie nawzajem w potrzebie. Harry był obdarzony niezwykłym talentem unikania wszelkich kłopotów. Kiedy w szkole cała klasa dostawała chłostę, rózga łamała się zwykle w chwili, kiedy nauczyciel zabierał się do Harry'ego. Potrafił wpaść pod wóz zaprzężony w parę koni, po czym wstać jakby nigdy nic z ziemi bez jednego zadrapania.
Miłość do biżuterii sprawiła, że został złodziejem.
Jako dorastający chłopak uwielbiał przechadzać się zamożnymi handlowymi ulicami West Endu i gapić na wystawy jubilerów. Lśniące na czarnym atłasie brylanty i szlachetne kamienie wprawiały go w nieopisany zachwyt. Uwielbiał je dla ich piękna, lecz także dlatego, że symbolizowały życie, o jakim czytał w książkach – toczące się w obszernych wiejskich rezydencjach otoczonych rozległymi zielonymi trawnikami, gdzie piękne dziewczęta nazywające się lady Penelope lub Jessica Chumley grały całymi popołudniami w tenisa i przybiegały zdyszane na herbatę.
Zaczął nawet uczyć się zawodu jubilera, ale szybko go to znudziło, więc zrezygnował po niespełna pół roku. Naprawianie zepsutych pasków od zegarków i powiększanie obrączek tyjącym damom nie pociągało go w najmniejszym nawet stopniu. Jednak nauczył się odróżniać rubiny od czerwonych granatów, naturalne perły od pochodzących z hodowli, a także współcześnie szlifowane brylanty od starych, z dziewiętnastego wieku. Odkrył również, na czym polega różnica między ładnym a brzydkim klejnotem, między dyskretną elegancją a pozbawionym smaku przepychem. Ta ostatnia umiejętność rozpaliła jeszcze bardziej jego zamiłowanie do pięknej biżuterii i tęsknotę za stylem życia, jaki wiązał się nieodłącznie z faktem jej posiadania.