– Odlecimy tamtym hydroplanem, tak jak planowaliśmy – odparł Vincini. – Ty, ja, twój Szkop i pieniądze. Jeśli ktoś spróbuje nam przeszkodzić, dostanie kulę w brzuch. Weź się w garść i ruszaj. Nie mamy czasu.
Margaret ogarnęło okropne przeczucie, że na schodach natkną się na Percy'ego, i że to on będzie tym, kto dostanie kulę w brzuch. Jednak w chwilę po tym, jak mężczyźni skierowali się ku przodowi samolotu, usłyszała za swoimi plecami głos brata:
– Ani kroku dalej!
Odwróciła się i spostrzegła ze zdumieniem, że Percy ściska w dłoni rewolwer wymierzony prosto w Vinciniego. Broń miała krótką lufę; dziewczyna natychmiast domyśliła się, że jest to colt, który został wcześniej skonfiskowany agentowi FBI. Teraz Percy trzymał go pewnie i spokojnie, jakby był na strzelnicy.
Vincini zatrzymał się i odwrócił powoli.
Margaret była dumna z brata, mimo że jednocześnie drżała o jego życie.
W jadalni znajdowało się sporo ludzi. Za Vincinim, tuż przy Margaret, Luther celował z rewolweru w głowę profesora Hartmanna. Po drugiej stronie kabiny stali Nancy, Mervyn Lovesey, jego żona, inżynier i kapitan. Większość miejsc siedzących była zajęta.
Vincini zmierzył Percy'ego przeciągłym spojrzeniem, po czym powiedział:
– Zmykaj stąd, chłopcze.
– Rzuć broń! – zawołał Percy łamiącym się głosem.
Gangster ze zdumiewającą szybkością skoczył w bok, unosząc jednocześnie pistolet. Rozległ się strzał. Huk ogłuszył Margaret; jak przez watę usłyszała czyjś przeraźliwy krzyk i dopiero po pewnym czasie zdała sobie sprawę, że to jej głos. Przez chwilę nie była w stanie stwierdzić, kto został trafiony. Percy'emu nic się nie stało. W sekundę lub dwie później Vincini zachwiał się i upadł, wypuszczając z ręki walizeczkę z pieniędzmi, która otworzyła się pod wpływem uderzenia; z rany na jego piersi trysnęła krew, zalewając ułożone starannie paczki banknotów.
Percy wypuścił broń z ręki i z przerażeniem wybałuszył oczy na człowieka, którego zabił. Wyglądał, jakby miał lada chwila wybuchnąć płaczem.
Jak na komendę wszyscy spojrzeli na Luthera, ostatniego z bandy i jedynego uzbrojonego człowieka na pokładzie.
Korzystając z dekoncentracji przeciwnika Hartmann szarpnął się gwałtownie, wyrwał ramię z rozluźnionego uchwytu i rzucił się na podłogę. Margaret ogarnęło przerażenie; była pewna, że Luther zaraz zastrzeli uczonego albo pośle kulę Percy'emu. Zupełnie jednak nie spodziewała się tego, co nastąpiło.
Bandyta złapał ją.
Wyciągnął ją z fotela, zasłonił się nią i przystawił jej lufę do głowy tak samo jak przed chwilą Hartmannowi.
Wszyscy zamarli w bezruchu.
Margaret była zbyt przerażona, żeby wykonać choćby najmniejszy ruch, cokolwiek powiedzieć albo chociaż krzyknąć. Czuła na skroni nieprzyjemne dotknięcie zimnego metalu. Luther trząsł się jak w gorączce; bał się co najmniej tak samo jak ona.
– Hartmann, wstań i przejdź na pokład łodzi – powiedział drżącym głosem. – Rób, co ci mówię, bo jak nie, to dziewczyna pożegna się z tym światem!
Nagle Margaret ogarnął niesamowity spokój. Zrozumiała, jak znakomitego posunięcia dokonał Luther. Gdyby po prostu wycelował rewolwer w głowę uczonego, Hartmann mógłby odpowiedzieć: „Proszę bardzo, strzelaj. Wolę zginąć, niż wrócić do Niemiec.” Teraz jednak gra toczyła się o jej życie. Hartmann z pewnością byłby gotów poświęcić swoje, ale nie mógł skazać na śmierć młodej dziewczyny.
Uczony powoli podniósł się z podłogi.
Margaret uświadomiła sobie z lodowatą, mrożącą krew w żyłach logiką, że teraz wszystko zależy wyłącznie od niej. Mogła ocalić Hartmanna, składając siebie w ofierze. To nie w porządku! – przemknęło jej przez myśl. – Nie byłam na to przygotowana. Nie mogę tego zrobić!
Spojrzała na ojca. Wpatrywał się w nią z przerażeniem. Przypomniała sobie, jak kpił z niej, twierdząc, że jest zbyt delikatna, by walczyć, i że nie wytrzyma w wojsku nawet jednego dnia.
Czyżby miał rację?
Wszystko, co musiała zrobić, to wykonać pierwszy ruch. Być może Luther ją zastrzeli, ale inni mężczyźni z pewnością rzucą się na niego i obezwładnią, zanim zdoła nacisnąć spust po raz drugi. Hartmann zostanie ocalony.
Czas wlókł się jak w najgorszym sennym koszmarze.
Dam sobie radę – pomyślała z tym samym lodowatym opanowaniem. – Żegnajcie.
Wzięła głęboki oddech… i usłyszała za plecami głos Harry'ego:
– Panie Luther, zdaje się, że przypłynął pański okręt podwodny.
Wszyscy spojrzeli w okna.
Margaret poczuła, że nacisk na jej skroń zelżał trochę, schyliła się więc raptownie i wyrwała z uścisku Luthera. Rozległ się strzał, ale nie poczuła bólu.
W kabinie rozpętało się piekło.
Inżynier pokładowy dał potężnego susa, przeleciał obok niej i runął na bandytę jak lawina. W tej samej chwili Harry złapał rewolwer Luthera i wyszarpnął mu go z dłoni. Mężczyzna przewrócił się na podłogę przygnieciony ciałami Eddiego i Harry'ego.
Dopiero teraz uświadomiła sobie, że jeszcze żyje.
Poczuła się słaba jak dziecko. Kolana ugięły się pod nią i opadła bezsilnie na fotel. Zaraz potem znalazł się przy niej Percy. Objęła go mocno i przytuliła. Miała wrażenie, że czas stanął w miejscu. Wreszcie usłyszała swój głos:
– Nic ci nie jest?
– Chyba nie…
– Byłeś bardzo dzielny.
– Ty też.
To prawda – pomyślała. – Byłam bardzo dzielna.
Pasażerowie zaczęli krzyczeć jeden przez drugiego, ale wszystkich uciszył donośny głos kapitana Bakera:
– Proszę państwa, proszę o spokój!
Margaret rozejrzała się dookoła.
Luther leżał na podłodze, z wykręconymi rękami i twarzą przyciśniętą do dywanowej wykładziny, przytrzymywany przez Eddiego i Harry'ego. Z jego strony nikomu nie groziło już żadne niebezpieczeństwo. Spojrzała za okno. Okręt podwodny unosił się na falach niczym gigantyczny szary rekin. Jego mokre stalowe boki lśniły w promieniach słońca.
– W pobliżu krąży kuter Marynarki Wojennej – poinformował wszystkich kapitan. – Zawiadomimy go przez radio o tym U – boocie. Idź szybko na stanowisko, Ben – zwrócił się do radiooperatora, który wraz z pozostałą częścią załogi wyszedł z kabiny numer jeden.
– Tak jest. Wie pan chyba o tym, że dowódca okrętu może przechwycić nasz meldunek i uciec przed pojawieniem się kutra?
– I bardzo dobrze! – warknął kapitan. – Nasi pasażerowie byli narażeni na wystarczająco dużo niebezpieczeństw.
Radiooperator wbiegł po schodkach na pokład nawigacyjny.
Wszyscy wpatrywali się w okręt podwodny. Nikt nie pojawił się na jego ociekającym wodą pokładzie. Zapewne niemiecki dowódca czekał na rozwój sytuacji.
– Został nam jeszcze jeden bandyta – dodał Baker. – Sternik łodzi. Trzeba go złapać. Eddie, zwab go do środka. Powiedz mu, że wzywa go Vincini.
Eddie zostawił Luthera pod opieką Harry'ego i poszedł na dziób samolotu.
– Jack, zbierz całą tę cholerną broń i wyjmij amunicję – polecił kapitan nawigatorowi. – Zechcą mi panie wybaczyć – dodał szybko, uświadomiwszy sobie, że użył dość obcesowego sformułowania.
Pasażerowie nasłuchali się od bandytów tylu przekleństw, że skrupuły kapitana wydały im się co najmniej zabawne. Margaret roześmiała się głośno, a zaraz potem przyłączyło się do niej jeszcze kilka osób. Bakera początkowo zdziwiła ich reakcja, ale szybko zrozumiał, o co chodzi, i sam również się uśmiechnął.
Spontaniczny śmiech uświadomił wszystkim, że niebezpieczeństwo minęło. Margaret jednak nadal czuła się bardzo dziwnie i drżała na całym ciele, jakby miała gorączkę.
Kapitan trącił Luthera czubkiem buta.
– Johnny, wsadź tego typka do kabiny numer jeden i nie spuszczaj go z oka – polecił jednemu z członków załogi.
Harry uwolnił więźnia i spojrzał na Margaret.
Myślała, że ją zdradził, że już nigdy go nie zobaczy, że czeka ją pewna śmierć. Teraz przepełniała ją radość, że oboje żyją i znowu są razem. Usiadł koło niej, a ona rzuciła mu się w ramiona. Objęli się mocno.
– Spójrz przez okno – mruknął jej po pewnym czasie do ucha.
U – boot niknął szybko pod falami.
Margaret uśmiechnęła się do Harry'ego i pocałowała go w usta.
ROZDZIAŁ 29
Kiedy było już po wszystkim, Carol-Ann nie chciała nawet dotknąć Eddiego.
Siedziała w jadalni popijając kawę z mlekiem przyniesioną przez Davy'ego. Była blada i roztrzęsiona, ale cały czas powtarzała, że nic jej nie jest. Mimo to kuliła się za każdym razem, kiedy Eddie zbliżał do niej rękę.
Unikała także jego spojrzenia. Rozmawiali półgłosem o tym, co się stało. Carol-Ann bez przerwy wracała do chwili, kiedy bandyci wpadli do domu i wyciągnęli ją do samochodu.
– Właśnie zamykałam słoiki z marynowanymi śliwkami! – powtarzała z oburzeniem, jakby właśnie ten szczegół wzbudził w niej największą odrazę.
– Już po wszystkim, kochanie – powtarzał za każdym razem, ona zaś kiwała energicznie głową, lecz widział wyraźnie, że nie dawało to żadnego rezultatu. Wreszcie spojrzała mu w oczy i zapytała:
– Kiedy teraz będziesz musiał lecieć?
Dopiero wtedy zrozumiał powód jej niepokoju. Bała się chwili, kiedy znowu zostanie sama. Poczuł ogromną ulgę, gdyż z czystym sumieniem mógł ją uspokoić.
– Już nigdy nie będę latał – odparł. – Po tym rejsie rezygnuję z pracy. I tak by mnie zwolnili. Przecież nie będą zatrudniać człowieka, który uprowadził samolot.
Do rozmowy wtrącił się kapitan Baker, który usłyszał jego ostatnie słowa.
– Eddie, muszę ci coś powiedzieć… – odezwał się z wahaniem. – Rozumiem twoje postępowanie. Znalazłeś się w bardzo trudnej sytuacji i poradziłeś sobie z nią najlepiej, jak tylko było możliwe. Nawet więcej: wątpię, czy ktokolwiek mógłby zrobić coś więcej. Okazałeś się sprytnym, odważnym człowiekiem. Jestem dumny z tego, że należysz do mojej załogi.