Jednak wziął jej to za złe, gdyż jego twarz znieruchomiała w nieprzyjaznym grymasie i ponownie odwrócił się od niej.
Pod skórzaną kurtką miał elegancki ciemnoszary garnitur, czarne buty zaś na pewno nie były tanią imitacją, taką, jakie produkowała fabryka Nancy. Wszystko wskazywało na to, że wysoki mężczyzna był zamożnym biznesmenem pilotującym dla przyjemności własny samolot.
– Czy jest tu ktoś, do kogo mogłabym się zwrócić w tej sprawie?
Nalewający paliwo mechanik obejrzał się i pokręcił głową.
– Dzisiaj nikogo nie ma – powiedział.
– Nie po to zajmuję się interesami, żeby tracić pieniądze – zwrócił się wysoki mężczyzna do swojego rozmówcy w tweedowej marynarce. – Powiedz Sewardowi, że dostaje tyle, ile jest warta jego praca.
– Problem polega na tym, że on też ma trochę racji – zauważył niższy mężczyzna.
– Wiem o tym. Powiedz mu, że zwiększę stawkę przy następnym zleceniu.
– To może mu nie wystarczyć.
– W takim razie niech pakuje manatki i idzie do diabła.
Nancy miała ochotę krzyczeć z rozpaczy. Oto znalazła samolot i pilota, ale mimo to nie mogła polecieć tam, gdzie chciała.
– Ja muszę dostać się do Foynes! – powiedziała bliska łez.
Właściciel samolotu odwrócił się i spojrzał na nią.
– Powiedziała pani Foynes?
– Tak.
– Dlaczego właśnie tam?
Przynajmniej udało się jej wciągnąć go w rozmowę.
– Chcę dogonić Clippera.
– To zabawne, bo ja też – odparł.
Znowu poczuła przypływ nadziei.
– Mój Boże, więc pan leci do Foynes?
Skinął ponuro głową.
– Tak. Ścigam żonę.
Mimo napięcia, w jakim się znajdowała, zdziwiło ją to wyznanie. Człowiek, który nie wstydził się powiedzieć takiej rzeczy, musiał być albo bardzo słaby, albo ogromnie pewny siebie. Przeniosła wzrok na jego maszynę.
– Zdaje się, że w pańskim samolocie są dwa miejsca? – zapytała z drżeniem w głosie.
Zmierzył ją przeciągłym spojrzeniem.
– Owszem – potwierdził. – Dwa miejsca.
– Błagam, niech pan mnie ze sobą zabierze!
Zawahał się, po czym wzruszył ramionami.
– Czemu nie?
O mało nie zemdlała z radości.
– Dzięki Bogu! Jestem panu ogromnie wdzięczna.
– Nie ma o czym mówić. – Wyciągnął do niej dużą rękę. – Nazywam się Mervyn Lovesey.
Wymienili uścisk dłoni.
– Nancy Lenehan – przedstawiła się. – Miło mi pana poznać.
Eddie wreszcie zrozumiał, że koniecznie musi z kimś porozmawiać.
Musiał to być ktoś, kogo darzył całkowitym zaufaniem; ktoś, kto zachowa całą rzecz w tajemnicy. Jedyną taką osobą, jaką znał, była Carol-Ann. Tylko jej powierzał wszystkie swoje sekrety, nawet takie, o których nie odważyłby się rozmawiać z ojcem. Nigdy nie lubił okazywać przed nim słabości. Czy był jeszcze ktoś, komu mógł zaufać?
Może kapitan Baker? Marvin Baker należał do pilotów, których bardzo lubili wszyscy pasażerowie: przystojny, o kwadratowej szczęce, godny zaufania i stanowczy. Eddie również lubił go i szanował, ale w myśl przepisów kapitan powinien przede wszystkim mieć na względzie dobro pasażerów i samolotu, dla Bakera zaś nie istniało nic ważniejszego niż przepisy. Natychmiast poinformowałby policję. Nie, z niego Eddie nie będzie miał żadnego pożytku.
Ktoś jeszcze?
Tak. Steve Appleby.
Steve, syn drwala z Oregonu, był wysokim chłopakiem o mięśniach ze stali, katolikiem, pochodzącym z bardzo ubogiej rodziny. W Annapolis obaj byli kadetami. Zaprzyjaźnili się od razu pierwszego dnia, w ogromnej, pomalowanej na biało sali jadalnej. Podczas gdy wszędzie dokoła rozlegały się narzekania na jedzenie, Eddie błyskawicznie wchłonął swoją porcję, po czym rozejrzał się i zobaczył jeszcze jednego kadeta, którego zdaniem obiad był królewską ucztą: Steve'a. Spojrzeli sobie w oczy i zrozumieli się bez słów.
Trzymali się razem przez cały okres studiów w akademii, a także potem, gdy stacjonowali w Pearl Harbor. Eddie był świadkiem Steve'a na ślubie z Nelly, a rok temu Steve odwzajemnił mu przysługę. Steve został w Marynarce; ostatnio przeniesiono go do bazy w Portsmouth w stanie New Hampshire. Widywali się teraz bardzo rzadko, ale nie miało to większego znaczenia, gdyż ich przyjaźń mogła wytrzymać nawet długie rozstania. Nie pisywali listów, chyba że mieli do przekazania coś konkretnego. Kiedy obaj zjawiali się w tym samym czasie w Nowym Jorku, szli wspólnie na obiad albo na mecz i wszystko było tak, jakby ostatnio widzieli się poprzedniego dnia. Eddie nie zawahałby się powierzyć Steve'owi własnej duszy.
Steve miał również talent do załatwiania różnych spraw. Przepustka na weekend, butelka bimbru, bilety na ważny mecz – potrafił to wszystko zdobyć nawet wtedy, kiedy inni byli bezradni.
Eddie doszedł do wniosku, że powinien się z nim skontaktować.
Podjąwszy wreszcie jakąś decyzję, od razu poczuł się lepiej. Szybkim krokiem wrócił do hotelu.
Poszedł do skromnie urządzonego biura, podał właścicielce numer telefonu bazy morskiej w Stanach, po czym udał się do swego pokoju. Właścicielka miała zawiadomić go, kiedy uda się uzyskać połączenie.
Zdjął kombinezon. Bał się, że telefon może zastać go w wannie, więc tylko umył twarz i ręce, a następnie założył czystą białą koszulę i spodnie od munduru. Wykonując te zwyczajne czynności uspokoił się nieco, choć nadal zżerała go gorączkowa niecierpliwość. Nie wiedział, co poradzi mu Steve, ale i tak odczuje ogromną ulgę, mogąc podzielić się z kimś swoim zmartwieniem.
Zawiązywał właśnie krawat, kiedy właścicielka zapukała do drzwi. Zbiegł na dół i przycisnął słuchawkę do ucha. Połączono go z centralą telefoniczną bazy.
– Czy mógłbym rozmawiać ze Steve'em Applebym?
– Porucznik Appleby jest w tej chwili nieosiągalny telefonicznie – usłyszał w odpowiedzi. – Czy mam mu coś przekazać? – zapytała telefonistka.
Eddie doznał gorzkiego rozczarowania. Zdawał sobie sprawę z tego, iż Steve nie ma czarodziejskiej różdżki, którą wystarczyło machnąć, aby uwolnić Carol-Ann, ale przynajmniej mogliby porozmawiać, a kto wie, czy przy okazji nie wpadliby na jakiś pomysł.
– Proszę pani, to bardzo ważna sprawa! Gdzie on jest, do diabła?
– Czy mogę wiedzieć, kto mówi?
– Eddie Deakin.
Telefonistka natychmiast porzuciła oficjalny ton.
– Jak się masz, Eddie! Byłeś świadkiem na jego ślubie, prawda? Nazywam się Laura Gross, spotkaliśmy się wtedy. – Ściszyła konspiracyjnie głos. – W największym zaufaniu mogę ci powiedzieć, że Steve spędził tę noc poza bazą.
Eddie jęknął w duchu. Steve zrobił coś, czego nie powinien robić, a w dodatku wybrał na to najgorszy z możliwych momentów.
– Kiedy się go spodziewasz?
– Powinien wrócić przed świtem, ale jeszcze się nie zjawił.
Coraz gorzej. Wyglądało na to, że Steve także ma jakieś kłopoty.
– Mogę cię połączyć z Nelly – zaproponowała dziewczyna z centrali. – Pracuje u nas jako maszynistka.
– W porządku. Dziękuję.
Rzecz jasna nie powie jej ani słowa o porwaniu Carol-Ann, ale spróbuje dowiedzieć się czegoś więcej na temat aktualnego miejsca pobytu Steve'a. Czekając na połączenie stukał niecierpliwie stopą w podłogę. Bez trudu potrafił przywołać z pamięci obraz Nelly: była serdeczną dziewczyną o okrągłej twarzy i długich kręconych włosach.
Wreszcie usłyszał jej głos.
– Halo?
– Cześć, Nelly. Tu Eddie Deakin.
– Jak się masz, Eddie. Skąd dzwonisz?
– Z Anglii. Nelly, gdzie jest Steve?
– Z Anglii? Mój Boże! Steve jest… eee… to znaczy, chwilowo go nie ma. Czy coś się stało? – dodała z niepokojem.
– Tak. Jak myślisz, kiedy wróci?
– Na pewno jeszcze dziś rano, może nawet za godzinę. Eddie, jesteś jakiś nieswój. O co chodzi? Masz kłopoty?
– Może Steve zdąży mnie tu złapać, jeśli nie wróci za późno. – Podał jej numer hotelu Langdown Lawn. Powtórzyła go.
– Eddie, dlaczego nie chcesz mi powiedzieć, co się stało?
– Nie mogę. Poproś go tylko, żeby do mnie zadzwonił. Będę tu jeszcze przez godzinę. Potem muszę iść do samolotu. Jeszcze dziś wracamy do Nowego Jorku.
– Jak sobie życzysz – odparła Nelly bez większego przekonania. – Jak się miewa Carol-Ann?
– Muszę już kończyć – powiedział. – Do widzenia.
Odłożył słuchawkę nie czekając na odpowiedź. Wiedział, że zachowuje się nieuprzejmie, ale był zbyt zdenerwowany, by się tym przejmować. Miał wrażenie, że ktoś zawiązał mu wnętrzności w ciasny supeł.
Nie wiedział, co powinien teraz zrobić, więc wrócił na górę do pokoju. Zostawił drzwi otwarte, by usłyszeć dzwonek telefonu, i usiadł na brzegu wąskiego łóżka. Pierwszy raz od bardzo, bardzo dawna miał ochotę się rozpłakać.
– Co robić? – szepnął, ukrywszy twarz w dłoniach.
Przypomniał sobie porwanie syna Lindbergha. Siedem lat temu, kiedy jeszcze był w Annapolis, pisały o tym wszystkie gazety. Chłopczyk został zamordowany.
– Boże, spraw, żeby Carol-Ann nie stało się nic złego!
Ostatnio rzadko się modlił. Jego rodzice modlili się niemal bez przerwy, a nic im to nie pomogło. Wierzył tylko we własne siły. Potrząsnął głową. To nie była odpowiednia pora na nawracanie się. Musiał przede wszystkim spokojnie przemyśleć całą sprawę, a potem coś zrobić.
Jedno nie ulegało najmniejszej wątpliwości: ludzie, którzy porwali Carol-Ann, chcieli, żeby Eddie znalazł się na pokładzie Clippera. Był to właściwie wystarczający powód, żeby nie lecieć, ale gdyby podjął taką decyzję, nie spotkałby Toma Luthera i nie dowiedział się, czego od niego żądają. Co prawda pokrzyżowałby im plany, lecz jednocześnie straciłby szansę na przejęcie kontroli nad rozwojem wydarzeń.