Istniał jeszcze jeden powód, dla którego jej serce biło żywiej na myśl o wojnie. Z całą pewnością oznaczałoby to koniec ograniczonego, stłamszonego życia, jakie musiała prowadzić pod kuratelą rodziców. Czuła się znudzona, zmęczona i sfrustrowana ich monotonnymi obyczajami i bezsensownym życiem towarzyskim. Tęskniła za wolnością i życiem na własną rękę, lecz zrealizowanie tych marzeń wydawało się niemożliwe; była niepełnoletnia, nie dysponowała własnymi pieniędzmi i nie miała żadnych pożytecznych umiejętności. Pocieszała się, że podczas wojny wszystko będzie wyglądało inaczej.
Czytała z fascynacją o kobietach, które w czasie ostatniej wojny zakładały spodnie i szły pracować w fabrykach. Obecnie w armii, marynarce wojennej i siłach powietrznych istniały także oddziały kobiece. Margaret marzyła o tym, by wstąpić do Pomocniczej Obrony Terytorialnej, utworzonej właśnie z myślą o kobietach. Jedną z niewielu praktycznych umiejętności, jakie posiadała, była umiejętność prowadzenia pojazdów mechanicznych. Digby, szofer ojca, nauczył ją jeździć rolls-royce'em, Ian zaś – chłopak, który zginął – pozwalał jej czasem prowadzić motocykl. Dałaby sobie radę nawet z motorówką, gdyż ojciec trzymał w Nicei mały jacht. W Pomocniczej Obronie Terytorialnej na pewno potrzebowano kierowców ambulansów i łączników na motocyklach. Widziała siebie w mundurze i hełmie, mknącą pełnym gazem z jednego pola bitwy na drugie, z bardzo ważnymi meldunkami w torbie i fotografią Iana w kieszeni wojskowej bluzy. Miała niezachwianą pewność, iż dowiodłaby swojej odwagi, oczywiście pod warunkiem, że dano by jej szansę.
Później okazało się, że wojna została wypowiedziana właśnie podczas mszy. O jedenastej dwadzieścia osiem, czyli dokładnie w środku kazania, ogłoszono nawet alarm przeciwlotniczy, ale ostrzeżenie nie dotarło do ich wsi, a poza tym alarm i tak okazał się fałszywy. Tak więc rodzina Oxenford wróciła do domu nieświadoma faktu, że znajduje się w stanie wojny z Niemcami.
Percy chciał wziąć strzelbę i zapolować na króliki. Strzelać umieli wszyscy; była to ulubiona rodzinna rozrywka, chwilami przeradzająca się niemal w obsesję. Jednak, ma się rozumieć, ojciec zabronił mu tego kategorycznie, gdyż w niedzielę nie można było polować. Percy skrzywił się, ale posłuchał. Pomimo buntowniczej żyłki był jeszcze za młody, żeby otwarcie przeciwstawić się ojcu.
Margaret uwielbiała figle brata. Stanowiły jedyny promyk słońca w pochmurnej rzeczywistości jej życia. Często żałowała, że nie potrafi przedrzeźniać ojca i wyśmiewać go za jego plecami tak jak Percy, ale zbytnio się wszystkim przejmowała, by umieć z tego żartować.
W domu ze zdumieniem ujrzeli bosonogą pokojówkę podlewającą kwiatki w holu. Ojciec nawet jej nie poznał.
– Kim jesteś? – zapytał nagle.
– Nazywa się Jenkins – wyjaśniła mu matka swoim łagodnym głosem z amerykańskim akcentem. – Zaczęła u nas pracować w tym tygodniu.
Dziewczyna dygnęła nisko.
– A co się stało z jej butami, do stu diabłów? – pytał dalej ojciec.
Przez twarz pokojówki przemknął wyraz podejrzliwości.
– To młody lord Isley, wasza lordowska mość – wyjaśniła, rzucając oskarżycielskie spojrzenie na Percy'ego. Jego oficjalny tytuł brzmiał lord Isley. – Powiedział mi, że w niedzielę wszystkie pokojówki muszą chodzić na bosaka, żeby okazać szacunek waszym lordowskim mościom.
Matka westchnęła głośno, ojciec chrząknął gniewnie, a Margaret nie mogła powstrzymać kolejnej fali chichotów. To był ulubiony dowcip Percy'ego: informowanie nowo przyjętej służby o rzekomych obyczajach panujących w domu. Ponieważ potrafił opowiadać z kamienną twarzą nawet najbardziej niestworzone historie, a rodzina miała opinię dość ekscentrycznej, zwykle wierzono mu bez zastrzeżeń.
Margaret często bawiły jego żarty, lecz tym razem zrobiło jej się żal biednej, wystrychniętej na dudka pokojówki, stojącej na bosaka w holu.
– Idź do siebie i załóż pantofle – poleciła jej matka.
– I nigdy nie wierz lordowi Isley – dodała Margaret.
Kiedy zdjąwszy nakrycia głowy weszli do salonu, Margaret pociągnęła brata za włosy i syknęła:
– To było paskudne, Percy.
Percy tylko się uśmiechnął. Kiedyś powiedział pastorowi, że ojciec zmarł w nocy na atak serca. Prawda wyszła na jaw dopiero wtedy, kiedy cała wieś zjawiła się na nabożeństwo żałobne.
Ojciec włączył radio i właśnie wtedy dowiedzieli się, że Wielka Brytania wypowiedziała wojnę Niemcom.
Margaret poczuła w piersi niezmierne zadowolenie podobne trochę do tego, jakie towarzyszyło jej wtedy, gdy jechała zbyt szybko samochodem lub wspinała się na wysokie drzewo. A więc koniec z dręczącymi ją bez końca rozważaniami; nadchodził czas tragedii i żałoby, bólu i rozpaczy, lecz kości zostały rzucone i już nic nie można było na to poradzić. Pozostawało tylko jedno: walczyć. Na tę myśl jej serce zaczęło uderzać w żywszym tempie. Wszystko się zmieni. Towarzyskie konwenanse zostaną zapomniane, kobiety włączą się do walki, runą bariery klasowe, cały naród połączy wysiłki, by bronić ojczyzny. Margaret niemal czuła w powietrzu zapach zbliżającej się wolności. Wreszcie będzie mogła otwarcie wystąpić przeciwko faszystom, przeciw tym samym ludziom, którzy zabili biednego Iana i tysiące innych wspaniałych, młodych mężczyzn. Nie była mściwa, ale kiedy myślała o walce z nazistami, czuła, jak ogarnia ją żądza zemsty. Było to zupełnie nowe, niepokojące i zarazem nadzwyczaj podniecające uczucie.
Ojciec zareagował na tę wiadomość wybuchem wściekłości. Był dość korpulentny i miał czerwoną cerę, więc kiedy się zdenerwował, wyglądał tak, jakby miał za chwilę eksplodować.
– Przeklęty Chamberlain! – ryknął. – Niech szlag trafi tego cholernego typa!
– Algernonie, proszę… – odezwała się mama z przyganą w głosie.
Ojciec należał do założycieli Brytyjskiego Związku Faszystów.
W tamtych czasach był zupełnie innym człowiekiem: nie tylko młodszym, ale także szczuplejszym, bardziej przystojnym i nie tak łatwo wpadającym w gniew. Zniewalał ludzi swoim wdziękiem i zyskiwał ich lojalność. Napisał kontrowersyjną książkę pod tytułem „Mieszańcy, czyli o niebezpieczeństwie skażenia ras”. Opisywał w niej trwający po dziś dzień upadek cywilizacji, który zaczął się wtedy, kiedy biali ludzie poczęli płodzić potomstwo z Żydami, Azjatami, mieszkańcami Orientu, a nawet Murzynami. Korespondował z Adolfem Hitlerem, którego uważał za największego męża stanu od czasów Napoleona. W domu co weekend odbywały się wystawne przyjęcia, w których uczestniczyli politycy, zagraniczni dyplomaci, a jeden jedyny, niezapomniany raz nawet sam król. Dyskusje ciągnęły się do późnej nocy, z piwnicy coraz to przynoszono nowe butelki brandy, lokaje zaś ziewali i nudzili się w holu. Przez cały okres Wielkiego Kryzysu ojciec czekał na to, by kraj wezwał go na pomoc w godzinie próby i postawił na czele rządu odrodzenia narodowego. Jednak takie wezwanie nigdy nie nadeszło. Przyjęcia stawały się rzadsze i coraz mniej liczne, czołowe osobistości, które jeszcze niedawno na nich bywały, dystansowały się publicznie od Związku Faszystów, ojciec zaś przeistaczał się w zgorzkniałego, rozczarowanego człowieka. Jego osobisty urok zniknął wraz z pewnością siebie, znakomita prezencja uległa niszczycielskiemu wpływowi zaniedbania, nudy i alkoholu. A inteligentny nigdy tak naprawdę nie był; Margaret przeczytała kiedyś książkę ojca i stwierdziła ze zdumieniem, iż nie tylko opiera się na błędnych założeniach, ale jest wręcz głupia.
W ostatnich latach poglądy ojca skoncentrowały się właściwie na jednym obsesyjnym pomyśle: Wielka Brytania i Niemcy powinny wspólnie wystąpić przeciwko Związkowi Sowieckiemu. Propagował tę ideę w artykułach i listach do gazet, a także przy zdarzających się coraz rzadziej okazjach, kiedy był zapraszany do wzięcia udziału w politycznych spotkaniach i dyskusjach. Trzymał się jej kurczowo, mimo że rozwój wydarzeń w Europie czynił ją coraz mniej realną. Wraz z początkiem wojny między Anglią i Niemcami jego nadzieje zostały ostatecznie przekreślone, ale Margaret, wśród kłębiących się w jej sercu uczuć, nie mogła doszukać się żalu i współczucia dla ojca.
– Wielka Brytania i Niemcy zniszczą się nawzajem, pozostawiając Europę ateistycznemu komunizmowi!
Wzmianka o ateizmie przypomniała Margaret, że rodzina zmusza ją do chodzenia do kościoła.
– Mnie to nie przeszkadza – oświadczyła. – Ja też jestem ateistką.
– To niemożliwe, kochanie – odparła matka. – Przecież należysz do Kościoła anglikańskiego.
Margaret parsknęła śmiechem.
– Jak możesz się śmiać? – zapytała z oburzeniem Elizabeth, sama bliska łez. – Przecież to tragedia!
Elizabeth była wielką zwolenniczką nazistów. Znała niemiecki – obie znały ten język, dzięki niemieckiej guwernantce, która przebywała w ich domu nieco dłużej od pozostałych – odwiedziła kilkakrotnie Berlin, a dwa razy nawet jadła obiad z Führerem. Margaret podejrzewała, że naziści to snoby lubiące wygrzewać się w blasku aprobaty przedstawicieli angielskiej arystokracji.
– Najwyższa pora, żebyśmy wreszcie przeciwstawili się tym bandytom! – oznajmiła stanowczo.
– To nie bandyci, tylko dumni, silni, czystej krwi aryjczycy – odparła wyniośle Elizabeth. – Należy jedynie rozpaczać, że nasz kraj znalazł się z nimi w stanie wojny. Ojciec ma rację: biali ludzie wyrżną się nawzajem, a na świecie zostaną sami mieszańcy i Żydzi.
Margaret nie mogła spokojnie słuchać tych bredni.
– Nie widzę w Żydach nic złego!
– Oczywiście, że nie – zgodził się ojciec, po czym dodał, unosząc w górę palec: – Pod warunkiem, że siedzą na swoim miejscu.
– Które w waszym… w waszym faszystowskim systemie jest pod podkutym obcasem! – Niewiele brakowało, a powiedziałaby „w waszym ohydnym systemie”, ale w ostatniej chwili przestraszyła się i ugryzła w język. Lepiej nie denerwować ojca ponad miarę.