Выбрать главу

Zasada była prosta i zawsze się sprawdzała. Chłopi uciekający przed armią nieprzyjaciela pędzili przed sobą bydło, Żydzi uciekali z Niemiec ze złotymi monetami wszytymi pod podszewkę płaszczy, a po roku 1917 w europejskich stolicach zaczęli zjawiać się rosyjscy arystokraci w typie księżnej Lavinii, ściskający w dłoniach szkatułki z klejnotami.

Lord Oxenford z pewnością liczył się z możliwością, że już nie wróci do Anglii. W dodatku rząd wprowadził blokadę kont bankowych w obawie przed tym, że wszyscy zamożni obywatele prześlą pieniądze za granicę. Doskonale zdawał sobie sprawę, iż mogą nigdy nie zobaczyć tego, co zostawili, w związku z czym na pewno zabrali ze sobą tak dużo, jak tylko się dało.

Przewożenie w walizce fortuny składającej się z drogich kamieni było, ma się rozumieć, nieco ryzykowne, ale jakie mieli inne możliwości? Wysłać klejnoty pocztą? Przez kuriera? Zostawić je po to, by zostały skonfiskowane przez mściwe władze, zagrabione przez wojska najeźdźców lub nawet „wyzwolone” przez powojenną rewolucję?

Nie. Rodzina Oxenford na pewno zabrała całą biżuterię. A szczególnie Komplet Delhijski.

Na samą myśl o tym Harry niemal przestał oddychać.

Komplet Delhijski stanowił ozdobę należącej do lady Oxenford, słynnej kolekcji starej biżuterii. Wykonany z oprawionych w złoto rubinów i brylantów, składał się z naszyjnika, kolczyków oraz bransolety. Rubiny pochodziły z Birmy, czyli nie miały sobie równych pod względem gatunku, i były wręcz ogromne. Do Anglii przywiózł je w osiemnastym wieku generał Robert Clive, oszlifowali je zaś i oprawili jubilerzy Jego Królewskiej Mości.

Wartość Kompletu szacowano na ćwierć miliona funtów. Było to więcej pieniędzy, niż jakikolwiek człowiek mógł wydać przez całe życie.

I Komplet Delhijski niemal na pewno znajdował się na pokładzie tego samolotu.

Żaden zawodowiec nigdy nie kradł niczego w samolocie ani na statku; lista podejrzanych była zbyt krótka. W dodatku Harry podróżował pod fałszywym nazwiskiem, posługiwał się skradzionym paszportem, uciekał przed grożącym mu więzieniem i zajmował miejsce vis-a-vis policjanta. Próba zagarnięcia klejnotów równałaby się całkowitemu szaleństwu; na samą myśl o wiążącym się z tym ryzyku trzęsły mu się ręce.

Z drugiej strony, już nigdy w życiu mogła mu się nie trafić taka okazja. Nagle zapragnął tych skarbów równie mocno jak tonący człowiek powietrza.

Oczywiście nikt nie kupi od niego Kompletu za ćwierć miliona funtów, ale na pewno udałoby mu się dostać za niego jakąś jedną dziesiątą wartości, powiedzmy dwadzieścia pięć tysięcy, co oznaczało ponad sto tysięcy dolarów.

Była to suma, która spokojnie wystarczyłaby mu do końca życia.

Na myśl o tak ogromnych pieniądzach ślina nabiegła mu do ust. Samym klejnotom także trudno było się oprzeć. Harry widział zdjęcia Kompletu: kamienie w naszyjniku były znakomicie dobrane pod względem wielkości, rubiny były otoczone brylantami niczym białymi łzami ściekającymi po rumianych policzkach, kolczyki i bransoleta miały idealnie dobrane proporcje. Gdyby zestaw założyła jakaś piękna kobieta, nie sposób byłoby oderwać wzroku.

Harry doskonale wiedział, że już nigdy nie znajdzie się w bezpośredniej bliskości takiego arcydzieła. Nigdy.

Musiał je ukraść.

Ryzyko było ogromne, ale przecież zawsze sprzyjało mu szczęście.

– Wydaje mi się, że mnie nie słuchasz – powiedziała Margaret.

Harry uświadomił sobie, że w ogóle przestał zwracać na nią uwagę.

– Przepraszam – odparł z uśmiechem. – Powiedziałaś coś, co sprawiło, że zacząłem śnić na jawie.

– Sądząc z wyrazu twojej twarzy śniłeś o kimś, kogo bardzo kochasz.

ROZDZIAŁ 8

Nancy Lenehan czekała niecierpliwie, aż żółty samolocik Mervyna Loveseya zostanie przygotowany do startu. Mervyn udzielał ostatnich instrukcji mężczyźnie w tweedowej marynarce, który wydawał się brygadzistą w jego fabryce. Nancy zorientowała się, że ma jakieś kłopoty ze związkami zawodowymi i że pracownicy grożą strajkiem.

Kiedy skończył, odwrócił się do Nancy i powiedział:

– Zatrudniam siedemnastu fachowców, a każdy z nich jest cholernym indywidualistą.

– Co pan produkuje? – zapytała.

– Wentylatory. Śmigła samolotowe. Śruby napędowe dla statków. Wszystko to, w czym występują skomplikowane krzywizny. Z projektowaniem nie ma żadnych problemów. Jedyne, co spędza mi sen z powiek, to czynnik ludzki. – Uśmiechnął się protekcjonalnie, po czym dodał: – Ale nie wydaje mi się, żeby interesowały panią stosunki między pracodawcami a pracownikami w przemyśle.

– Wręcz przeciwnie – odparła. – Ja także kieruję fabryką.

Zaskoczyła go.

– Jakiego rodzaju?

– Wytwarzam pięć tysięcy siedemset par obuwia dziennie.

Bez wątpienia wywarło to na nim spore wrażenie, ale chyba odczuł to jako przytyk.

– To znakomicie – powiedział tonem, w którym podziw współbrzmiał z kpiną. Nancy domyśliła się, że jego biznes jest znacznie mniejszy od jej.

– Powinnam chyba powiedzieć, że wytwarzałam – poprawiła się tonem pełnym goryczy. – Mój brat usiłuje sprzedać cały interes bez mojej wiedzy. – Rzuciła niespokojne spojrzenie na samolot. – Właśnie dlatego tak bardzo zależy mi na tym, by dogonić Clippera.

– Dogoni pani – stwierdził Lovesey z pewnością w głosie. – Dzięki mojej Tygrysiej Pchle dotrzemy na miejsce z godzinnym zapasem.

Modliła się aby miał rację.

– Wszystko gotowe, panie Lovesey – oznajmił mechanik, zeskoczywszy z drabiny.

Lovesey spojrzał na Nancy.

– Dajcie jej coś na głowę – powiedział do mechanika. – Przecież nie może lecieć w tym idiotycznym kapelusiku.

Nancy zdumiał ten nagły nawrót grubiaństwa. Wyglądało na to, że Mervyn Lovesey nie miał nic przeciwko temu, by rozmawiać z nią wtedy, kiedy akurat nie było nic innego do roboty, ale w chwili kiedy pojawiało się coś ważnego, natychmiast tracił dla niej wszelkie zainteresowanie. Nie przywykła, by mężczyźni traktowali ją w taki sposób. Choć z pewnością nie była typem uwodzicielki, to jednak zwracała na siebie uwagę, a w dodatku roztaczała wokół siebie aurę powagi. Mężczyźni często próbowali traktować ją protekcjonalnie, lecz nigdy z takim lekceważeniem. Mimo to nie miała najmniejszego zamiaru protestować. Była gotowa znieść dużo więcej niż brak dobrych manier, by tylko dopaść podstępnego braciszka.

Właściciel samolotu, którym za chwilę miała polecieć, wzbudził w niej spore zainteresowanie. „Ścigam swoją żonę”, powiedział jej z zaskakującą szczerością. Zorientowała się już, dlaczego kobieta mogła chcieć od niego uciec. Był szalenie przystojny, ale jednocześnie pozbawiony czułości i zajęty wyłącznie sobą. Właśnie dlatego zdziwiło ją, że wyruszył w pogoń za żoną. Sprawiał wrażenie kogoś, komu nie pozwoliłaby na to duma. Nancy bez trudu mogła sobie wyobrazić, jak mówi: „Niech idzie do diabła.” Może jednak niewłaściwie go oceniła?

Zastanawiała się, jaka jest jego żona. Ładna? Seksowna? Zarozumiała i zepsuta? Wystraszona mysz? Wkrótce miała się o tym przekonać – oczywiście zakładając, że uda im się dogonić Clippera.

Mechanik przyniósł jej pilotkę. Lovesey wspiął się do kabiny, po czym krzyknął przez ramię:

– Pomóż jej, dobra?

Mechanik, znacznie grzeczniejszy od swojego pracodawcy, podał jej płaszcz, mówiąc:

– Tam w górze jest bardzo zimno, nawet jeśli świeci słońce.

Następnie pomógł jej zająć miejsce w samolocie, po czym podał walizeczkę, którą upchnęła pod nogami.

Kiedy śmigło zaczęło się obracać, Nancy uświadomiła sobie z niepokojem, że oto za chwilę wzbije się w powietrze i poleci obok zupełnie obcego człowieka.

Mervyn Lovesey mógł się okazać źle wyszkolonym pilotem, jego maszyna zaś dziurawa i zaniedbana. Mógł nawet być handlarzem niewolników, który postanowił oddać ją do tureckiego burdelu. Nie, była na to za stara, co jednak nie oznaczało, że ma jakikolwiek powód, by mu ufać. Wiedziała o nim tylko tyle, że jest Anglikiem i ma samolot.

Nancy latała do tej pory trzykrotnie, ale zawsze większymi samolotami, w zamkniętych kabinach. Nigdy jeszcze nie zetknęła się ze staromodnym dwupłatowcem. Przypominało to trochę jazdę kabrioletem. Kiedy gnali po pasie startowym z przeraźliwym rykiem silnika, pęd powietrza o mało nie pourywał im głów.

Pasażerskie samoloty, którymi podróżowała Nancy, wznosiły się łagodnie w powietrze, ten natomiast poderwał się raptownie, jak koń pokonujący przeszkodę. Zaraz potem Lovesey skręcił tak gwałtownie, iż mimo zapiętych pasów Nancy bała się, że zaraz wypadnie. Czy on w ogóle miał licencję pilota?

Jednak wkrótce potem samolot wyszedł z zakrętu i zaczął szybko nabierać wysokości. Jego lot wydawał się łatwiejszy do zrozumienia, mniej cudowny niż dostojne szybowanie wielkich maszyn. Nancy mogła obserwować skrzydła, wdychać pędzący jej na spotkanie wiatr, słuchać warkotu niedużego silnika i czuła, jak to wszystko się odbywa, czuła siłę, z jaką powietrze działało na płaty skrzydeł i moc wirującego z ogromną prędkością śmigła, tak samo jak czuje się ruchy latawca, jeżeli wziąć do ręki spinający go z ziemią sznurek. W zamkniętej kabinie nawet nie mogło być mowy o takich doznaniach.

Jednak fakt, że jest bezpośrednim świadkiem zmagań małego samolociku z żywiołem, napełniał ją także niepokojem i sprawiał, iż w żołądku tkwił kłębek strachu. Przecież skrzydła były wykonane jedynie z cienkich listewek i płótna, śmigło w każdej chwili mogło się złamać, urwać lub zatrzymać, pomocny wiatr mógł zdradziecko zmienić kierunek, mogła pojawić się mgła, uderzyć piorun lub rozpętać się burza…

Wszystko to jednak wydawało się mało prawdopodobne, gdyż maszyna dzielnie wspinała się coraz wyżej w jasnych promieniach słońca, a potem skierowała się w stronę Irlandii. Nancy miała wrażenie, że podróżuje na grzbiecie ogromnej żółtej ważki. Bała się, lecz zarazem sprawiało jej to przyjemność, jak jazda na karuzeli.