Jeśli może tak wymachiwać rękami, to znaczy, że nic jej się nie stało – pomyślał i nagle poczuł się słaby jak dziecko; niewiele brakowało, by rozpłakał się z ulgi i radości. Jednak w porę przypomniał sobie, że to nie koniec. Miał jeszcze wiele do zrobienia. Pomachał ponownie, po czym ociągając się wrócił do wnętrza maszyny.
Pojawił się w kabinie nawigacyjnej równocześnie z kapitanem wracającym z pokładu pasażerskiego.
– Są jakieś uszkodzenia? – zapytał Baker.
– Chyba nie, przynajmniej na pierwszy rzut oka.
– Na naszą prośbę o pomoc odpowiedziało kilka statków, ale najbliżej była duża motorówka, która właśnie zbliża się od lewej burty – zameldował radiooperator.
Kapitan spojrzał przez okno, po czym pokręcił głową.
– Na nic nam się nie przyda. Ktoś musi wziąć nas na hol. Spróbuj zawiadomić Straż Przybrzeżną.
– Załoga łodzi chce wejść do nas na pokład – poinformował go Ben Thompson.
– Nic z tego – odparł Baker. Pod Eddiem ugięły się nogi. Przecież tamci muszą znaleźć się na pokładzie Clippera! – To zbyt niebezpieczne – dodał kapitan. – Nie chcę mieć żadnej łodzi przycumowanej do maszyny. Przy tej fali mogłaby uszkodzić nam kadłub. A jeśli próbowalibyśmy ewakuować ludzi, to jak amen w pacierzu ktoś wpadłby do morza. Powiedz im, że dziękujemy za dobre chęci, ale nie możemy skorzystać z ich pomocy.
Eddie nie spodziewał się takiego rozwoju sytuacji. Z najwyższym trudem udało mu się zachować obojętny wyraz twarzy. Do diabła z ewentualnymi uszkodzeniami samolotu, ludzie Luthera muszą wejść na pokład! Ale jeśli nikt im nie pomoże, czeka ich piekielnie trudne zadanie.
Nawet z pomocą z wewnątrz dostanie się do Clippera przez główne drzwi graniczyło z niemożliwością. Fale sięgały niemal do połowy kadłuba, zalewając stabilizatory. Utrzymać się na nich mógłby tylko ktoś ubezpieczony mocną liną, a i wtedy zaraz po otwarciu drzwi woda wdarłaby się do środka maszyny. Eddie nie pomyślał wcześniej o takim niebezpieczeństwie, gdyż Clipper zawsze wodował na niemal idealnie gładkiej powierzchni.
W takim razie, jak uporać się z tym problemem?
Wspólnicy Luthera będą musieli wejść przez klapę w dziobie samolotu.
– Powiedziałem im, że nie możemy przyjąć ich na pokład, ale oni jakby nic nie słyszeli – zameldował radiooperator.
Eddie spojrzał w okno; łódź krążyła wokół samolotu.
– Nie zaprzątajmy sobie nimi głowy – zadecydował kapitan.
Eddie wstał, podszedł do otwartej klapy w podłodze kabiny i zaczął schodzić po drabince.
– A ty dokąd się wybierasz? – warknął Baker.
– Sprawdzić kotwicę – bąknął Eddie.
– Ten facet jest tu skończony – usłyszał głos kapitana.
Wiem o tym – pomyślał z ciężkim sercem.
Wyszedł na platformę. Łódź unosiła się na falach jakieś dziesięć metrów przed dziobem Clippera. Carol-Ann stała przy relingu. Miała na sobie starą sukienkę i rozdeptane pantofle, czyli strój, w jakim zwykle wykonywała wszystkie prace domowe. Kiedy ją zabierali, zdążyła zarzucić na ramiona swój najlepszy płaszcz. Wyraźnie widział jej bladą, wycieńczoną twarz. Podsyciło to jego gniew. Zapłacicie mi za to, dranie – pomyślał.
Pokazał załodze łodzi kabestan, dając im na migi znaki, żeby rzucili mu linę. Minęło sporo czasu, zanim zrozumieli, o co mu chodzi. Nie wyglądali na doświadczonych żeglarzy. W swoich dwurzędowych garniturach i kapeluszach, które musieli cały czas przytrzymywać, by wiatr nie zwiał im ich do morza, wydawali się tutaj zupełnie nie na miejscu. Człowiek stojący za kołem sterowym, przypuszczalnie kapitan, był zajęty utrzymywaniem łodzi w stałej odległości od samolotu. Wreszcie jeden z mężczyzn dał znak, że już wie, co ma robić, i wziął do ręki linę.
Rzucanie również nie szło mu najlepiej. Eddie zdołał ją złapać dopiero za czwartym razem.
Naciągnął ją za pomocą kabestanu. Łódź, znacznie lżejsza od Clippera, podskakiwała i opadała na falach jak korek. Przycumowanie jej na stałe do samolotu stanowiło trudne i ryzykowne zadanie.
Nagle Eddie usłyszał za plecami głos Mickeya Finna:
– Co ty wyrabiasz, Eddie?
Obejrzał się. Mickey stał w pomieszczeniu dziobowym, wpatrując się w niego z wyrazem zdumienia na swojej szczerej, piegowatej twarzy.
– Nie wtrącaj się do tego, Mickey! – ryknął Eddie. – Ostrzegam cię! Jeden fałszywy ruch; a może ucierpieć wielu ludzi!
– W porządku, skoro tak mówisz… – Mickey odwrócił się i wspiął po drabince prowadzącej do kabiny nawigacyjnej. Z jego miny można było wywnioskować, iż uznał, że pierwszy inżynier postradał zmysły.
Eddie ponownie utkwił wzrok w łodzi. Była już bardzo blisko. Przyjrzał się trzem mężczyznom. Jeden miał nie więcej niż osiemnaście lat, drugi, z papierosem tkwiącym w kąciku ust, był starszy, ale szczupły i niski. Trzeci, ubrany w czarny prążkowany garnitur, wyglądał na szefa.
Doszedł do wniosku, że aby w miarę bezpiecznie przycumować łódź, będą potrzebowali dwóch lin.
– Rzućcie drugą linę! – krzyknął przyłożywszy ręce do ust.
Mężczyzna w prążkowanym garniturze wziął do ręki linę i zaczął nią kołysać, by rzucić Eddiemu; stał jednak w tym samym miejscu co pozostali, czyli na dziobie, a druga cuma powinna unieruchomić rufę łodzi.
– Nie tę! – ryknął Eddie. – Z rufy!
Mężczyzna natychmiast zrozumiał, o co mu chodzi.
Tym razem Eddie złapał linę bez żadnych kłopotów. Wciągnął jej koniec do wnętrza samolotu i uwiązał do wspornika.
Łódź zbliżała się błyskawicznie. Nagle umilkł warkot silnika, z kabiny wyszedł mężczyzna w kombinezonie i zajął się ściąganiem cum. Ten bez wątpienia był marynarzem.
Ktoś zszedł do pomieszczenia w dziobie samolotu. Tym razem był to kapitan Baker.
– Deakin, postępujesz wbrew mojemu wyraźnemu rozkazowi! – powiedział ostrym tonem.
Eddie zignorował go, modląc się w duchu, by dowódca jeszcze choć przez parę chwil wstrzymał się z interwencją. Łódź zbliżyła się na najmniejszą bezpieczną odległość. Sternik zarzucił cumy na pachołki, pozostawiając tylko tyle luzu, by motorówka mogła swobodnie kołysać się na falach. Aby przedostać się do Clippera, należało zaczekać, aż pokład łodzi zrówna się z platformą pod dziobem samolotu, i dać sporego susa. Niknąca we wnętrzu maszyny cuma mogła służyć jako coś w rodzaju poręczy.
Jako pierwszy szykował się do skoku gangster w prążkowanym garniturze. Eddie poczuł, że kapitan Baker chwycił go od tyłu za marynarkę. Gangster także to zauważył i sięgnął do wewnętrznej kieszeni.
W najgorszym z koszmarów, jakie dręczyły Deakina od początku podróży, któryś z członków załogi postanawiał zostać bohaterem i ginął przeszyty kulami bandytów. Najchętniej powiedziałby im o łodzi patrolowej, którą obiecał przysłać Steve Appleby, ale obawiał się, że wtedy mogliby niechcący ostrzec gangsterów.
– Niech pan ucieka, kapitanie! – wrzasnął do Bakera. – Ci dranie są uzbrojeni!
Baker na ułamek sekundy zamarł w bezruchu, wpatrując się w gangstera, po czym odwrócił się i zniknął we wnętrzu samolotu. Mężczyzna w prążkowanym garniturze schował pistolet do kieszeni. Boże, mam nadzieję, że nikogo nie zabiją… – przemknęła Eddiemu rozpaczliwa myśl. – Jeśli poleje się krew, to będzie wyłącznie moja wina.
Łódź wspięła się na szczyt fali, tak że jej pokład znalazł się nieco powyżej platformy. Bandyta chwycił linę, zawahał się, po czym dał potężnego susa. Eddie złapał go i pomógł mu odzyskać równowagę.
– Ty jesteś Eddie? – zapytał gangster.
Eddie natychmiast poznał jego głos; słyszał go przez telefon. Mężczyzna nazywał się Vincini. Eddie obrzucił go wtedy obelgami; teraz tego żałował, gdyż zależało mu na współpracy z tym człowiekiem.
– Chcę ci pomóc, Vincini – powiedział. – Jeśli zależy ci na tym, żeby wszystko odbyło się bez problemów, rób to, co ci powiem.
Vincini wpatrywał się w niego lodowatym spojrzeniem.
– W porządku – odparł wreszcie. – Ale wystarczy, że zrobisz jeden fałszywy ruch i jesteś martwy.
Mówił spokojnym, rzeczowym tonem, w którym nie sposób było doszukać się ani śladu urazy. Bez wątpienia miał zbyt wiele na głowie, żeby rozpamiętywać dawne żale.
– Wejdź do środka i zaczekaj, aż pomogę przedostać się pozostałym.
– Dobra. – Vincini zwrócił się do ludzi na pokładzie motorówki. – Joe, ty skacz następny, potem Mały. Dziewczyna ostatnia.
Cofnął się do wnętrza samolotu.
Eddie zajrzał za nim i zobaczył kapitana Bakera wspinającego się po drabince prowadzącej do kabiny nawigacyjnej.
– Hej, ty! – zawołał Vincini, wyciągając pistolet. – Zostań tutaj.
– Na litość boską, niech pan robi, co panu każe, kapitanie – poprosił Eddie. – Ci faceci nie żartują.
Baker zszedł z drabiny i podniósł ręce.
Eddie odwrócił się. Kościsty mężczyzna o imieniu Joe stał na burcie łodzi, trzymając się kurczowo relingu.
– Nie umiem pływać! – jęknął żałośnie.
– Nikt ci nie każe – odparł Eddie i wyciągnął rękę.
Joe skoczył rozpaczliwie, oparł się na ramieniu Eddiego, po czym bardziej wpadł niż wszedł do wnętrza samolotu.
Potem przyszła kolej na najmłodszego z gangsterów. Widząc, że jego dwaj poprzednicy nie mieli większych kłopotów, zbytnio uwierzył we własne siły.
– Ja też nie umiem pływać! – oznajmił z szerokim uśmiechem. Odbił się zbyt wcześnie, wylądował na samej krawędzi platformy i zachwiał się, niebezpiecznie wychylony do tyłu. Eddie złapał się jedną ręką liny, drugą zaś chwycił chłopaka za pasek od spodni i wciągnął na platformę.
– Dzięki! – zawołał wesoło Mały, jakby nie zdając sobie sprawy, że Deakin przed chwilą ocalił mu życie.