– Zaczekajcie chwilę – odezwał się Mervyn.
Wszyscy spojrzeli na niego.
– W porządku. Zawiozę was, dokąd chcecie, ale pod jednym warunkiem…
– Stul pysk i rób, co ci każę – warknął Vincini. – Nie będziesz mi stawiał żadnych warunków.
– W takim razie, możecie mnie zastrzelić – oświadczył Mervyn, krzyżując ramiona na piersi.
Nancy aż zrobiło się słabo z wrażenia. Czy Mervyn nie widzi, że ma do czynienia z ludźmi gotowymi zabić każdego, kto stanie im na drodze?
Zapadło milczenie, które przerwał dopiero Tom Luther.
– Jaki to warunek?
Mervyn wskazał na Dianę.
– Ona tu zostanie.
Joe spojrzał na niego z nienawiścią.
– Nie potrzebujemy cię, pajacu – wycedził Vincini. – W przedniej kabinie mamy całą gromadę pilotów Pan American. Każdy z nich może poprowadzić ten hydroplan.
– Owszem, ale każdy postawi ten sam warunek – odparł Mervyn. – Zapytaj ich, jeśli masz czas.
Nancy dopiero teraz uświadomiła sobie, że bandyci nie wiedzą o tym, że za sterami Gęsi siedzi jeszcze jeden pilot. Nie miało to zresztą większego znaczenia.
– Zostaw ją – rzucił Luther do Joego.
Chudy gangster poczerwieniał z wściekłości.
– Co jest, do jasnej…
– Zostaw ją, słyszysz? – ryknął Luther. – Zapłaciłem wam za pomoc przy porwaniu Hartmanna, nie za gwałcenie kobiet!
– On ma rację, Joe – wtrącił się Vincini. – Znajdziesz sobie jakąś inną cipę.
– Już dobrze, dobrze…
Z oczu Diany popłynęły łzy ulgi.
– Nie mamy czasu, zmywajmy się stąd! – powiedział ze zniecierpliwieniem Vincini.
Nancy myślała tylko o tym, czy jeszcze kiedyś zobaczy Mervyna.
Z zewnątrz dobiegł dźwięk klaksonu. Sternik łodzi próbował zwrócić na coś ich uwagę.
– Niech mnie szlag trafi! – wykrzyknął w sąsiedniej kabinie najmłodszy członek bandy. – Szefie, spójrz no pan przez okno!
W chwili wodowania Clippera Harry Marks stracił przytomność. Po pierwszym podskoku maszyny runął na stertę bagaży, a potem, kiedy gramolił się na nogi, kolejne szarpnięcie grzmotnęło nim o ścianę. Po mocnym uderzeniu w głowę przestał czuć cokolwiek.
Kiedy przyszedł do siebie, natychmiast zaczął się zastanawiać, co się stało, do wszystkich diabłów.
Wiedział, że na pewno nie dotarli do Port Washington, gdyż lot powinien trwać pięć godzin, nie zaś dwie, jak to miało miejsce w rzeczywistości. Nastąpiła nie przewidywana przerwa w podróży, wszystko zaś wskazywało na to, że było to awaryjne wodowanie.
Usiadł na podłodze i zaczął obmacywać się ostrożnie, usiłując oszacować rozmiary zniszczeń. Teraz wiedział już, po co w samolotach instaluje się pasy bezpieczeństwa; z nosa leciała mu krew, głowa bolała jak wszyscy diabli, był posiniaczony dokładnie na całym ciele, ale wyglądało na to, że nic sobie nie złamał. Otarł krew chusteczką i pomyślał, że szczęście chyba jednak go nie opuściło.
Rzecz jasna, w luku bagażowym nie było okien, nie mógł więc stwierdzić, co dzieje się na zewnątrz. Przez dłuższą chwilę siedział bez ruchu, pilnie nasłuchując. Silniki milczały, a na pokładzie maszyny panowała martwa cisza.
Potem rozległ się strzał.
Strzały natychmiast skojarzyły mu się z gangsterami, skoro zaś samolot opanowali gangsterzy, oznaczało to, że zjawili się po Frankiego Gordina. Obecność bandytów wiązała się także z paniką i zamieszaniem, co mogło stworzyć Harry'emu szansę ucieczki.
Koniecznie musiał zorientować się w sytuacji.
Uchylił ostrożnie drzwi, ale nikogo nie zobaczył.
Wyszedł na wąski korytarzyk i podkradł się do drzwi kabiny nawigacyjnej, po czym zatrzymał się, pilnie nasłuchując. Cisza.
Bezszelestnie nacisnął klamkę, pchnął lekko drzwi i zajrzał do środka.
Kabina nawigacyjna była zupełnie pusta.
Wszedł do środka, a następnie stawiając ostrożnie stopy zbliżył się do kręconych schodków. Z dołu dobiegały podniesione męskie głosy, ale były zbyt niewyraźne, żeby mógł odróżnić poszczególne słowa.
Klapa w podłodze była otwarta. Nachyliwszy się nad okrągłym otworem stwierdził, że do pomieszczenia w dziobie maszyny wpada dzienne światło. Zewnętrzna klapa także została otwarta.
Spojrzawszy przez okno ujrzał dużą motorówkę przycumowaną do samolotu. Na pokładzie krzątał się mężczyzna w gumowcach i nieprzemakalnym kombinezonie.
Harry uświadomił sobie, że stanął przed ogromną szansą ucieczki. Oto niemal w zasięgu jego ręki znalazła się szybka łódź, którą mógłby dotrzeć do jakiegoś bezludnego miejsca na brzegu. Pilnował jej chyba tylko jeden człowiek. Wystarczy, żeby się go pozbył, a łódź będzie należała do niego.
Usłyszał odgłos ostrożnego stąpnięcia.
Odwrócił się raptownie czując, jak serce podchodzi mu do gardła.
W drzwiach kabiny stał Percy Oxenford. Wyglądał na równie zdumionego jak Harry.
– Gdzie pan się schował? – wykrztusił chłopiec po dłuższej chwili milczenia.
– Nieważne – odparł Harry. – Co tu się właściwie dzieje?
– Pan Luther okazał się hitlerowcem, który chce zabrać profesora Hartmanna z powrotem do Niemiec. Wynajął gangsterów, żeby mu pomogli, i przywiózł im w walizce sto tysięcy dolarów!
– A niech to! – wykrzyknął Harry, zapominając o amerykańskim akcencie.
– Zabili pana Membury'ego, który był policjantem ze Scotland Yardu.
A więc jednak.
– Nic się nie stało twojej siostrze?
– Jak do tej pory nic. Ale ci gangsterzy chcą zabrać ze sobą panią Lovesey, chyba dlatego, że jest taka ładna. Mam nadzieję, że Margaret nie wpadnie im w oko…
– Boże, co za chryja… – mruknął Harry.
– Udało mi się wymknąć i wejść na górę przez klapę w suficie obok damskiej toalety.
– Po co?
– Po rewolwer agenta Fielda. Widziałem, jak kapitan Baker go konfiskował. – Percy otworzył szufladę w stoliku z mapami. Leżał w niej niewielki rewolwer o krótkiej lufie, idealna broń do ukrycia pod marynarką. – Tak myślałem. To policyjny colt 38. – Chłopak wyjął go z szuflady, otworzył fachowym ruchem i zakręcił bębenkiem.
Harry pokręcił głową.
– Nie wydaje mi się, żeby to był dobry pomysł. Zabiją cię.
Złapał chłopca za rękę, wyrwał mu broń, wrzucił do szuflady i zamknął ją.
Z zewnątrz dobiegł warkot silnika. Kiedy Harry i Percy wyjrzeli przez okno, zobaczyli niewielki hydroplan krążący nad Clipperem. Kto to mógł być, do stu diabłów? Po chwili samolot zniżył lot, usiadł na falach, i zaczął zbliżać się do nich.
– Co teraz? – zapytał Harry, ale nikt mu nie odpowiedział. Odwrócił się i przekonał, że Percy zniknął, a wraz z nim rewolwer z wysuniętej ponownie szuflady.
– Cholera!
Wypadł z kabiny, przebiegł obok luków bagażowych, pod wieżyczką nawigatora, po czym otworzył drugie drzwi: Percy pełzł na czworakach ciasnym przejściem, zwężającym się i zniżającym w miarę zbliżania się do ogona. Widać tu było konstrukcję samolotu – wsporniki, wręgi i ciągnące się po podłodze kable. W chwilę potem Percy zniknął w oświetlonej kwadratowej dziurze na końcu przejścia. Harry przypomniał sobie, że istotnie zauważył przy drzwiach damskiej łazienki przymocowaną na stałe do ściany drabinkę, ale nie zwrócił wtedy na nią większej uwagi.
Nie mógł powstrzymać Percy'ego. Było już za późno.
Co prawda Margaret powiedziała mu, że w jej rodzinie wszyscy potrafią strzelać, ale chłopak nie zdawał sobie chyba sprawy, że tym razem ma do czynienia z prawdziwymi gangsterami, którzy zabiją go jak psa, jeśli tylko spróbuje wejść im w drogę. Harry zdążył polubić niesfornego chłopca, lecz w tej chwili przede wszystkim miał na uwadze uczucia Margaret. Nie chciał, by straciła brata. Ale co mógł zrobić, do kroćset?
Wrócił do kabiny nawigacyjnej i wyjrzał na zewnątrz. Hydroplan właśnie cumował burta w burtę z łodzią. Widocznie ludzie z samolotu mieli zamiar przejść na pokład Clippera lub na odwrót. Tak czy inaczej, lada chwila ktoś zjawi się w kabinie nawigacyjnej. Trzeba się szybko wynosić. Cofnął się do korytarzyka, pozostawiając lekko uchylone drzwi, by słyszeć wszystko, co się będzie działo.
Wkrótce potem ktoś wszedł po krętych schodkach i zniknął w pomieszczeniu dziobowym. Kilka minut później dwie lub trzy osoby przemierzyły tę samą drogę, tyle że w odwrotnym kierunku. Czy ich przybycie oznaczało pomoc, czy może posiłki dla gangsterów? Harry znowu musiał działać w ciemno.
Podkradł się do schodów, zawahał przez chwilę, po czym postanowił zaryzykować i zejść kilka stopni w dół.
Dotarłszy do zakrętu oparł się na poręczy i wychylił ostrożnie głowę. Kuchnia była pusta. A gdyby człowiek, którego widział na łodzi, postanowił wejść na pokład samolotu? Na pewno go usłyszę i zdążę schować się w toalecie – pomyślał Harry. Ruszył powoli dalej, zatrzymując się na każdym stopniu i nasłuchując. Kiedy dotarł na sam dół, wreszcie usłyszał czyjś głos. Bez trudu rozpoznał amerykański akcent Toma Luthera z ledwo uchwytnymi europejskimi naleciałościami.
– Bogowie są po mojej stronie, Lovesey – mówił Luther. – Zjawiłeś się tym hydroplanem w odpowiedniej chwili. Polecisz nim ze mną, z panem Vincinim i naszymi przyjaciółmi. Dzięki tobie uciekniemy przed kutrem Marynarki Wojennej, który ściągnął nam na kark ten cholerny Deakin.
Sprawa była jasna. Luther chciał zabrać Hartmanna i uciec hydroplanem.
Harry wspiął się z powrotem po schodach. Było mu ogromnie przykro na myśl o tym, że nieszczęsny uczony znowu trafi w łapy nazistów, ale nie zamierzał temu przeciwdziałać – nie czuł w sobie ani odrobiny powołania, by zostać bohaterem. Należało się jednak w każdej chwili spodziewać, że Percy Oxenford palnie jakieś horrendalne głupstwo, Harry zaś nie mógł stać z założonymi rękami i przyglądać się bezczynnie, jak ginie brat Margaret. Ze względu na nią musiał koniecznie wkroczyć do akcji i spróbować pokrzyżować plany gangsterom.