Выбрать главу

– Tego nie napisał Walters – odezwał się wreszcie. – I nikt w jego imieniu.

– Skąd ta pewność? – Uśmiech na twarzy Morgana był smutny i podszyty niedowierzaniem. – Miałeś rację, że to spisek. List był początkiem kampanii…

– Nie zgadzam się – powiedział stanowczo Jupiter.

Martin Morgan otworzył szeroko oczy. Czekał na wyjaśnienia. Ale Jupe niczego nie wyjaśnił, poprosił tylko, by Morgan pozwolił mu zatrzymać list.

ROZDZIAŁ 6. ZASADZKA

Victor nie usłyszał warkotu silnika. Był pochłonięty zmaganiami z olbrzymim pstrągiem, który szarpał się na nylonowej uwięzi, wyginając w pałąk wędkę, wyskakując ponad lustro wody i z impetem uciekając w głąb. Najwyraźniej zamierzał umknąć w przybrzeżne szuwary, jakby wiedział, że tam żyłka zapłacze się i zerwie, zwracając mu wolność. Victor nie chciał do tego dopuścić. Zwalniał żyłkę, kiedy jej napięcie rosło do granic wytrzymałości, pozwalał rybie umknąć w głębinę i ostrożnie podkręcał kołowrotek, nie dopuszczając pstrąga do trzcin. Po każdej rundzie pojedynku ryba była coraz bliżej przybrzeżnej płycizny, a jej siły wyczerpywały się, energia słabła.

W końcu Victor doholował pstrąga pod sam brzeg. Skrócił żyłkę. Wszedł do wody po kolana i zgarnął rybę podbierakiem.

– Brawo! – usłyszał za plecami.

Odwrócił się. Zobaczył Jupe'a i Boba. Jego twarz, rozpalona chłopięcą emocją, dziecinnie uszczęśliwiona zwycięstwem, przybrała zwykły arogancki wyraz.

– Znów tu jesteście – warknął. – Mieliście nie zawracać mi głowy.

– Piękny pstrąg! – zachwycił się Jupe. – Dobre dwa kilo. Jak żyję, nie złowiłem takiego olbrzyma.

– Pojutrze zabieracie mnie do domu – rzucił Victor. – Do tego czasu chcę mieć święty spokój. Taka była umowa.

Jupe popatrzył znacząco na Boba. Bob westchnął.

– Powiemy mu? – zapytał Jupitera.

– Chyba musimy…

– Jeśli chcecie mi powiedzieć, że mój stary wycofał kandydaturę… – zaczął Victor z ironicznym uśmieszkiem.

– Nie wycofał się – przerwał mu Bob. – Pachnie to tragedią.

– Twój ojciec, mimo wszystko, postanowił stanąć do wyborów – dorzucił Jupe. – Tuż przed głosowaniem, w “Los Angeles Sun” ukaże się twoje zdjęcie z Nocy Ognistych Demonów. Jesteś na nim jak żywy, kopiesz leżącą kobietę. Gdy ludzie to zobaczą, pan Morgan dostanie zero głosów.

– To niech się wycofa – mruknął obojętnie Victor.

– My z inną sprawą – powiedział Bob. – Bonza chce cię natychmiast widzieć.

– Kłam dalej – zachęcił Victor. – Ty to od niego usłyszałeś na własne uszy?

– Jest gorzej, niż myślisz – odezwał się Jupe, pochylony nad podbierakiem: pstrąg jeszcze się w nim miotał, lecz coraz ospałej. – Demony chyba znają twoją kryjówkę. Powinniśmy cię stąd zabrać.

– Nie trzeba. Już się przyzwyczaiłem. W tym bajorze jest od cholery ryb.

– Bonza lada moment może tutaj być – ostrzegł Bob. – Nie odpuści stu tysięcy dolarów. Kazał ci to powtórzyć. Jeśli nie zameldujesz się u niego dobrowolnie, cena wzrośnie do dwustu tysięcy.

– Kupa szmalu – uśmiechnął się drwiąco Victor.

– Napomknął o twojej siostrzyczce – zaimprowizował Bob, zerknąwszy na Jupe'a. – Mogą jej zrobić kuku.

Victor nie wyglądał na przestraszonego. Nawet nie okazał niepokoju.

– Nawijaj dalej – powiedział. – Czym jeszcze grozi?

Jupe dał jakiś znak Bobowi. Bob oddalił się wolno w kierunku hondy zaparkowanej przed domkiem myśliwskim.

– Porozmawiajmy szczerze – zaproponował Jupiter. – Wiemy, że nie boisz się Ognistych Demonów.

– Nie jestem aż taki strachliwy – rzucił wyzywającym tonem Victor.

– Bo nie masz czego się bać – powiedział Jupe. – Oni prawie cię nie znają. Bywałeś w “Hadesie” jako jeden z ich licznych fanów. Pewnie stawiałeś im kolejki, żeby się przypodobać. Mam rację, Vic?

– Spłyń – mruknął Victor. – Rób to, do czego cię wynajęto, i pilnuj własnego nosa.

– Spokojnie, Vic – Jupiter z rozmysłem używał skrótu imienia, pod którym znano Victora w “Hadesie”. – Nikt nie żąda od ciebie stu tysięcy dolarów. Ogniste Demony w ogóle się tobą nie interesują. Wiemy to na bank.

– Nie wasz interes.

– Twojemu ojcu próbuje zaszkodzić zupełnie kto inny – odezwał się Jupe. – Założę się, że wiesz, o kogo chodzi.

– Nie przyjmuję zakładów.

Jupe zbliżył się do Victora i spojrzał mu prosto w oczy.

– Pan Morgan nie ugiął się i stanie do wyborów. Mam co do tego absolutną pewność. W “Los Angeles Sun” może się ukazać sfałszowane zdjęcie z twoją podobizną. Nim fałszerstwo wyjdzie na jaw, będzie po wyborach. Jeszcze jest czas, żebyś zapobiegł katastrofie.

– Ojciec się wycofa – mruknął Victor.

– To wykluczone – rzucił stanowczo Jupe. – Chcę tylko wiedzieć jedno. Czy ty i twoja matka działacie za namową Waltersa.

Victor nie musiał odpowiedzieć. Na nazwisko wuja bezwiednie zareagował grymasem goryczy.

– Nic ci nie powiem – odezwał się po chwili.

– Jak chcesz – powiedział Jupe.

Pete wszedł do pracowni fotograficznej i stanął przy ladzie. Po paru chwilach zza kotary wyłonił się Tom Spine w szarym fartuchu poplamionym chemikaliami.

– Czym mogę służyć? – zapytał.

– Chciałbym zamówić fotomontaż – powiedział Pete. – Jako prezent dla matki na urodziny.

Pokazał Spine'owi dwa zdjęcia. Pierwsze było fotografią rodzinną: kobieta, mężczyzna i kilkoro dzieci pod choinką obwieszoną bombkami. Drugie, portretowe, przedstawiało pana z wąsami.

– To jest mój ojciec – wyjaśnił Pete. – Zginął trzy lata temu w wypadku lotniczym. A na zdjęciu rodzinnym obok mamy stoi nasz wujek. Chciałbym, żeby przy mamie, zamiast wujka, był mój tata.

Spine obejrzał obie fotografie.

– Da się załatwić – powiedział. – Będzie ładny portrecik do powieszenia na ścianie. Za czterdzieści dolarów, płatne z góry.

– W porządku – zgodził się Pete i wręczył fotografowi cztery dziesięciodolarowe banknoty. – Jak się robi taki fotomontaż? – zapytał z naiwną ciekawością.

– Jest przy tym kawał roboty – powiedział Spine. – Trzeba skopiować rodzinne zdjęcie, z kliszy usunąć męską twarz. Potem zrobić to samo z drugą fotografią i twarz tak zmniejszyć, żeby dokładnie pasowała do pustego miejsca. Można wykonać to wszystko na komputerze ze skanerem, ale jakość jest wtedy gorsza. Ja wolę tradycyjną metodę.

– Fajnie – ucieszył się Pete; poszperał w kieszeni i wyciągnął z niej próbną odbitkę, przedstawiającą fazy montażu zdjęcia z Nocy Ognistych Demonów, z wizerunkiem Victora na ostatniej klatce. – W ten sposób pan to robi?

Spine wziął od niego odbitkę. Spojrzał. Twarz mu zesztywniała, oczy wyszły na wierzch.

– Skąd to masz? – wymamrotał.

– Pan się denerwuje – stwierdził Pete.

Fotograf przedarł na pół odbitkę. Potem porwał ją na strzępy, wsypał do popielniczki i podpalił. Kiedy w popielniczce został sam popiół, odetchnął z wyraźną ulgą i spojrzał na Pete'a. Oczekiwał reakcji. Zapewne zdziwiło go, że Pete uśmiecha się po łobuzersku.

– Dlaczego miałbym się denerwować? – spytał Spine z udawaną nonszalancją. – Teraz ty się denerwujesz.

– Ani trochę. – Pete wyjął z kieszeni drugą, taką samą, odbitkę i podał Spine'owi. – Palimy tę też? Tylko niech pan ją przedtem odwróci. Na tym papierze fotograficznym nie ma firmowej pieczątki. A na oryginale stoi jak byk: “Pracownia fotograficzna – Tom D. Spine”. Oryginału, niestety, nie mam przy sobie.

– Dogadajmy się – zaproponował fotograf.

– Po to przyszedłem, prawdę mówiąc. – Pete wyszczerzył zęby w przyjaznym uśmiechu. – Na pewno się dogadamy.