Выбрать главу

– Ile? – warknął Spine.

– Za podłożenie bomby ulubieńcowi Kalifornii żadna sumka nie jest za duża – powiedział Pete. – Pan wziął za to ekstra dziesięć tysięcy dolarów. Gdyby tak połowę…

– Tyle ci nie dam! – wykrzyknął fotograf.

– Połowę tej sumy przeznaczymy na sierociniec w Rocky Beach, a resztę może pan sobie zatrzymać – zaproponował Pete. – Pod jednym małym warunkiem. Weźmie pan ze sobą klisze z kolejnych faz montażu i pojedziemy razem do redakcji “Los Angeles Sun”. Tam powiemy, że zrobił to pan dla żartu, aby zagrać na nosie narzeczonej, która jest fanką Morgana. I że ktoś wykradł panu to zdjęcie.

Tom Spine stał nieruchomo, wpatrując się w galerię fotosów rozwieszonych na ścianie. Zapewne rozważał ultimatum Pete'a. W końcu kiwnął głową.

– Zaczekaj – mruknął. – Idę do ciemni po klisze.

Zniknął za kotarą, zamknął za sobą drzwiczki. Pete'owi wydało się, że słyszy, jak Spine mówi coś do siebie. Zapewne klął jak szewc. Po paru minutach zrozumiał, że fotograf nie klął, tylko rozmawiał przez telefon: drzwi do zakładu otworzyły się gwałtownie i do środka wpadło dwóch ciemnoskórych osiłków w trykotowych koszulkach.

Pierwsze ciosy Pete odparował i sam zadał kilka wyższemu z dryblasów, który zatoczył się na ścianę. Niższy znał karate nie gorzej od Pete'a. Poleciały na bok taborety, przewrócił się kontuar. Pete już miał zadać swój słynny, decydujący cios, nogą z półobrotu, gdy poczuł na karku ukłucie ostrza. Wyższy drab trzymał go z tyłu za włosy i groził nożem. Jednym ruchem mógł mu podciąć gardło.

Pete spasował. Nie stawiał oporu, gdy niższy wykręcił mu ręce i wprawnie je związał Pete'a paskiem od spodni. Wyższy spętał go taśmą klejącą, od kostek do bioder i wyżej, wokół ramion, aż do szyi. Pete poczuł się jak mumia egipska.

Dopiero wtedy zza kotary wynurzył się Tom Spine.

– Gdzie masz oryginał? – zapytał uprzejmie.

– W Citibanku, oddział w Rocky Beach, skrytka 214 – odparł jeszcze uprzejmiej Pete.

– Poproszę o kluczyk.

– Nie mam.

– A gdzie jest, do diabła? – rzucił już mniej uprzejmie Spine.

– Zostawiłem go u stryjka – odpowiedział Pete z przepraszającym uśmiechem. – Nie przewidziałem, że będzie panu potrzebny.

– Nazwisko i adres! A jeśli skłamiesz, już jest po tobie.

– Sierżant Mat Wilson. Posterunek policji w Rocky Beach, Longside Drive 1236 – wyrecytował Pete.

– Kasujemy gnojka? – zapytał wyższy bandzior.

– Jeszcze nie teraz – powiedział Spine. – Dam mu szansę.

– Wręczył Pete'owi długopis i kartkę. – Pisz do stryja, żeby wydał klucz okazicielowi.

– Przydałaby się wolna ręka.

Na znak Spine'a wyższy rozciął taśmę i poluzował pasek. Gdy Pete skończył pisać, znów go związano i oklejono.

– Bierz mój wóz i jedź tam – powiedział Spine do niższego.

– Jeśli coś pójdzie nie tak, dzwoń z komórki.

– Zanim zdechniesz, obejrzysz własne flaki – przyrzekł Pete'owi wyższy, celując mu w brzuch szpicem rzeźnickiego noża.

Pete miał pewność, że nie są to obiecanki-cacanki. Jego jedyną nadzieją było to, że Mat Wilson, policjant zaprzyjaźniony z Trzema Detektywami, po przeczytaniu dziwnego listu od Pete'a: Stryjku! Wydaj okazicielowi kluczyk, który u ciebie zostawiłem. Pozdrowienia dlaJupe'a i Boba. Twój Pete Crenshaw – nabierze podejrzeń i zatrzyma doręczyciela oraz przekaże wiadomość Jupiterowi. Czy właśnie tak będzie? A jeśli nie?

Pete nie miał najmniejszej ochoty na oglądanie swoich wnętrzności.

Para drabów wepchnęła go do ciemni. W zamku zgrzytnął klucz. W mdłym czerwonawym świetle nieosłoniętej żarówki Pete'owi zaczęły się jawić jakieś złowieszcze cienie, dobiegać szepty i szelesty. Chyba się bał. Z minuty na minutę bardziej. Nie musiał ukrywać tego przed sobą.

Żałował, że nie posłuchał Jupe'a i nie wziął Boba jako obstawy. On, zawsze taki ostrożny.

Bob przelatywał palcami po klawiaturze komputera, usiłując przeniknąć do bazy danych koncernu “Stock Industries”. Kiedy dotarł tam w końcu, złamawszy kombinację szyfrową, dowiedział się jedynie, że program BŁĘKITNA DOLI NA realizuje konsorcjum utworzone przez GRUPĘ KAPITAŁOWĄ. O samej GRUPIE KAPITAŁOWEJ nie było żadnych informacji.

– Gdzieś muszą być – powiedział Jupe.

– Tylko gdzie? – mruknął Bob.

– To, że ich nie ma, też daje do myślenia – zauważył Jupe. – Ale nam potrzebne są konkrety. Spróbuj znaleźć bank, w którym “Stock Industries” ma swoje konto.

To nie było trudne. Koncern Waltersa współpracował z First National Banking System.

– Spróbuj tam wejść – poradził Jupiter.

Bob rozpoczął procedurę od samego początku. Kiedy dotarł do bazy danych First National, był już spocony jak myszka, a czekało go najtrudniejsze: włamanie do wykazu klientów, strzeżonego przez zapory kodów słownych i liczbowych. Przemyślny sposób, opracowany przez Boba a polegający na wprzęgnięciu komputera w tworzenie i przymierzanie kombinacji słowno-cyfrowych, zdał w końcu egzamin. Padały kolejne zapory. Wreszcie monitor wyświetlił listę klientów banku i programy przez niego finansowane.

Bob zapytał o “Błękitną Dolinę”. Taki program w wykazie nie figurował. Nie było również “Budowy elektrowni”. Program objawił się dopiero po wprowadzeniu hasła “Inwestycja termojądrowa”.

Inwestorów było kilkunastu, ale tylko drobnych – po dwa, trzy procent udziału. Na pierwszym miejscu, jako główny udziałowiec przedsięwzięcia, figurował koncern “Stock Industries”: siedemdziesiąt pięć procent udziałów i wielka suma zainwestowana w przedsięwzięcie, zwłaszcza na wykup gruntów w Błękitnej Dolinie.

– No to jesteśmy w domu – stwierdził Jupe. – Poszukaj wśród inwestorów koncernu prasowego “Los Angeles Sun”.

Bob popracował przy klawiaturze, przeleciał wykaz od góry do dołu.

– Nie figuruje – powiedział. – Nie ma nawet konta w First National.

– W takim razie głównym i jedynym przeciwnikiem Morgana jest sam John Walters. Nie ma poważnej grupy kapitałowej, a Walters tylko udaje życzliwego pośrednika. Zrób wydruk “Inwestycji termojądrowej”.

Po paru minutach z drukarki wypłynął spis inwestorów z ich udziałami. Tereny wykupione w Błękitnej Dolinie miały stanowić wyłączną własność “Stock Industries”.

Jupiter w zadumie skubał dolną wargę. Krąg podejrzanych zawęził się do dwóch osób. Pierwszą był John Walters. Drugą… mąż jego siostry, Martin Morgan. Byłby to majstersztyk: toczyć bój z “grupą nacisku”, w ostatniej chwili oczyścić się z pomówień i triumfalnie wygrać wybory, a potem zapomnieć o przyrzeczeniach danych wyborcom i pozwolić “Stock Industries” na dewastację Błękitnej Doliny.

Efektowna i logiczna hipoteza. Poparta założeniem, że w rodzinie takie sprawy załatwia się po cichu: Martin Morgan nie musi mieć udziałów w przedsięwzięciu, łapówek się nie rejestruje, ze szwagrem można nie spisywać nawet sekretnej umowy.

Morgan musiałby być wspaniałym aktorem. A dlaczego by nie? Posłużenie się Trzema Detektywami dla oczyszczenia się z zarzutów to doskonały pomysł.

Rozum dyktował Jupiterowi, że jest na właściwym tropie.

Intuicja naszeptywała, że Martin Morgan to porządny człowiek.

A bo to można wiedzieć, do czego są zdolni politycy? Zawsze wyglądają na porządnych ludzi, kochających swój naród i pragnących mu służyć. Później okazuje się, i to dość często, że najbardziej kochają siebie, a naród powinien usługiwać im. Są wyjątki. Intuicja naszeptywała, że należy do nich Morgan. Ale mogła się mylić.

Skubanie dolnej wargi przerwał Jupe'owi Bob, przypominając, że Pete się spóźnia. Miał tu być godzinę temu albo zadzwonić z redakcji “Los Angeles Sun”, że jest tam ze Spine'em, gotowym przyznać się do fałszerstwa.

Jupe zadzwonił do Pete'a na komórkę. Operator poinformował, że abonent jest poza zasięgiem sieci lub ma wyłączony aparat, i zaproponował pocztę głosową.