Выбрать главу

– To dziwne – mruknął Bob. – Pete nie wyłączyłby komórki. I nie może być daleko. Chyba że w telefonie wyczerpała się bateria.

– Wykluczone – powiedział Jupe. – Wczoraj wieczorem je ładowaliśmy.

– Pertraktacje ze Spine'em mogą się przeciągać – wyraził przypuszczenie Bob. – Pete nie odbiera telefonu albo go wyłączył.

– Hm… – sapnął powątpiewająco Jupiter.

W tym momencie zadzwonił w przyczepie zwykły telefon. Jupe szybko sięgnął po słuchawkę. Poznał głos sierżanta Wilsona.

– Jupiter Jones? Mam dla was zagadkę do rozwiązania. Dziesięć punktów za objaśnienie, jaki stopień pokrewieństwa łączy mnie z Pete'em Crenshawem. Właśnie dostałem od niego liścik, w którym tytułuje mnie stryjkiem i prosi, żeby wydać doręczycielowi listu jakiś klucz.

– Gdzie jest ten doręczyciel?! – wykrzyknął Jupe.

– Czeka w dyżurce – powiedział Mat Wilson. – Myśli, że poszedłem po ten klucz. Dzwonię z sąsiedniego pokoju.

– “Stryj” to sygnał, że z Pete'em dzieje się coś złego – powiedział szybko Jupe. – Proszę zatrzymać doręczyciela.

– Zaczekaj przy telefonie. – Jupe usłyszał kroki: oddalające się, potem zbliżające, a następnie zdenerwowany głos sierżanta: – Facet uciekł!

ROZDZIAŁ 7. UKRYTA KAMERA

Sportowa honda gnała przez Los Angeles, połykając skrzyżowania na pomarańczowych światłach, zajeżdżając drogę luksusowym łazęgom, wyprzedzając paniusie w chryslerach i cadillakach, które uprawiały bez zatrzymywania się tak zwany “windowshopping”, czyli przegląd wystaw sklepowych w eleganckiej części Bulwaru Zachodzącego Słońca.

Bob skręcił na zachód, przemierzył sieć coraz ciaśniejszych ulic i uliczek, coraz bardziej brudnych i zagraconych. Przed parterowymi domkami, na zdezelowanych otomanach z wypryskami sprężyn, grzali kości staruszkowie, dzieciaki grały w piłkę na wysypiskach śmieci, przy krawężnikach spały snem wiecznym przerdzewiałe wraki aut.

– Szybciej! – ponaglał Jupe.

Bob nawet nie próbował przekonywać go, że robi, co może. Wreszcie zwolnił. Tuż za rogiem było wejście do pracowni fotograficznej Spine'a. Honda wcisnęła się między dwa rupiecie, które tuzin lat temu były modnymi samochodami.

– Znasz plan – przypomniał Jupiter. – Jeśli wyprzedziliśmy gościa, który uciekł z komisariatu, powinien się udać.

Bob został w wozie. Jupe wysiadł i pobiegł za róg. Wpadł do pracowni fotograficznej. Tom Spine, który stał za ladą – przekrzywioną i ze stłuczonym szklanym blatem – popatrzył na niego zaskoczony.

– Wiać! – rzucił Jupe. – Zaraz tu będzie policja. Jadą za nim!

Nie czekając na reakcję Spine'a, wyskoczył z pracowni. Wbiegł do bramy po drugiej stronie ulicy i przycupnął za stertą kartonowych pudeł.

W szparze między pudłami widać było wejście do zakładu. Jeśli Spine wpadł w panikę, powinien zaraz stamtąd wybiec. Plan Jupitera polegał na wywołaniu u Spine'a paniki. Musiał sam być w panice, aby się udzieliła tamtemu. Czy dobrze to zagrał? W każdym razie nie zostawił fotografowi czasu na zadawanie pytań.

Kalkulacje nie zawiodły. Po dwóch minutach Spine opuścił pracownię, zamykając drzwi na klucz. Za szybką w drzwiach zawisła tabliczka “Nieczynne”. Fotograf rozejrzał się i ruszył żwawo, prawie biegnąc, w stronę wąskiego zaułku między parą obdrapanych bloków.

Jupe gwizdnął. Pojawił się Bob. Otworzenie drzwi do zakładu specjalnym wytrychem zajęło mu dwadzieścia osiem sekund. Obaj wpadli do środka, Bob ruszył prosto w kierunku ciemni. Drzwiczki za kotarą też były zamknięte na klucz.

– Pete, jesteś tam? – rzucił Jupe stłumionym głosem.

Nikt nie odpowiedział.

Ten zamek, patentowy, zajął Bobowi trochę więcej czasu, prawie dwie minuty. Ale i z nim się uporał.

W czerwonawym świetle lampki zobaczyli na podłodze tłumok. Pete, owinięty taśmą klejącą od stóp do głów, nawet nie mógł się poruszyć. Usta też miał zalepione plastrem.

Jupe scyzorykiem porozcinał taśmę, uważając, by nie skaleczyć Pete'a. Na końcu zdarł mu plaster z ust.

– Znikamy – syknął.

Gdy wybiegali z pracowni, przed jej drzwiami zatrzymywał się volkswagen Spine'a z ciemnoskórym drabem za kierownicą. Drab zbaraniał na moment. Wyskoczył z auta, spróbował zagrodzić drogę Pete'owi, złapał go za łokieć. Pete wykonał półobrót w lewo i grzbietem prawej dłoni wymierzył dryblasowi cios w grdykę.

Facet przysiadł i złapał się za gardło. Pete poskromił w sobie chęć wykonania poprawki za pomocą klasycznego kopnięcia z drugiego półobrotu. Typ miał dosyć.

Wskoczyli do hondy. Bob uruchomił silnik, sportowa maszyna wystartowała z piskiem opon. Pete zdążył jeszcze zobaczyć, jak w kierunku skulonego faceta nadbiegają z dwóch różnych stron jego kumpel i Spine.

Sybil Morgan prawie nie spała tej nocy. Nad ranem spostrzegła, że jej mąż także nie śpi: leżał na plecach, z otwartymi oczami, i wpatrywał się w sztukaterię o kształcie różanego wieńca, zdobiącą sufit nad ich łożem. Odezwała się do niego szeptem, w odpowiedzi zobaczyła wymuszony blady uśmiech.

– Czy musimy tak się męczyć? – zapytała.

– Już niedługo – odparł. – Pojutrze wybory. Nie myśl o tym wszystkim, kochanie.

– Wiesz, co cię czeka jutro – powiedziała cicho pani Morgan. – Całe miasto zobaczy zdjęcie Victora w “Los Angeles Sun”. Jeśli nas kochasz, ustąp. Błagają cię o to twoi najbliżsi, cała nasza rodzina.

Mart! n Morgan poruszył wargami.

– Victor o nic mnie nie prosi – odezwał się głucho, jakby mu brakowało powietrza. – Tylko on sam mógłby mnie przekonać, że nie należy do gangu. Może zszedł na złą drogę? Przez ostatnie miesiące prawie nie poświęcałem mu czasu.

– W tej chwili nie jest to ważne – powiedziała Sybil, kładąc dłoń na dłoni męża, bezwładnie spoczywającej na kołdrze. – Musisz uniknąć kompromitacji, ocalić swoje dobre imię. Zrezygnuj z kandydowania, Martin. Zrób to dla mnie.

– Złożyłem wyborcom przyrzeczenie, że nie dopuszczę do krzywdy. – Morgan wciąż wpatrywał się w sztukaterię nad łożem. – Liczą na mnie. Wierzą, że ocalę Błękitną Dolinę, a ja zamierzam dotrzymać słowa. Dlatego się nie poddam.

– Jeżeli nie chcesz mnie posłuchać, porozmawiaj z moim bratem – powiedziała pani Morgan. – Wiesz, jak bardzo jest ci życzliwy…

Nie dokończyła. Mąż usiadł na łóżku. Tak zimnym wzrokiem jeszcze nigdy na nią nie patrzył.

– Czy to John namówił Victora do zniknięcia z domu? – zapytał sucho.

– Co ci przychodzi do głowy! – oburzyła się Sybil.

– Twój brat wcale nie życzy sobie, bym zrezygnował z kandydowania – powiedział Martin Morgan. – Żąda czegoś innego. A ja nigdy się na to nie zgodzę. Nigdy, rozumiesz?

Pani Morgan zamknęła oczy, zbierało jej się na płacz. Milczała aż do chwili, gdy mąż wstał z łóżka i opuścił sypialnię. Dopiero wtedy ukryła twarz w poduszce i wybuchnęła szlochem.

Na śniadanie nie zeszła pod pretekstem migreny. Mąż wrócił na chwilę do sypialni, by pocałować ją na pożegnanie. Spieszył się na wiec z pracownikami portu. Po paru minutach usłyszała szelest opon odjeżdżającej limuzyny.

Chyba zdrzemnęła się, wycieńczona nieprzespaną nocą. Obudziło ją dyskretne kaszlnięcie. Przy łóżku siedział w fotelu John Walters, bawiąc się niezapalonym cygarem.

– Przepraszam, że tu wtargnąłem, siostrzyczko – odezwał się, zauważywszy, że otworzyła oczy. – Sytuacja stała się dramatyczna, nie mamy czasu do stracenia. Musisz jeszcze dzisiaj wymóc na Martinie, że poprze w Waszyngtonie nasz projekt. Jego słowo albo katastrofa.

Sybil Morgan patrzyła na brata szeroko otwartymi oczami. Jeszcze go takim nie widziała: kamienna twarz i nieruchome, zimne spojrzenie.

– Mam ciągle nadzieję, że Martin zrezygnuje z kandydowania – powiedziała cicho. – Dziś wieczorem usłyszy, że Victorowi grozi niebezpieczeństwo, jeśli natychmiast nie wycofa kandydatury. Tylko tyle mogę zrobić.