Выбрать главу

– Wątpię, aby na tej fotografii był Victor- powiedział Jupe.

– Ktoś już ją widział i nie ma wątpliwości. Dlatego chciałbym się zobaczyć z Victorem – Martin Morgan wpił się wzrokiem w twarz Jupe'a. – Muszę się z nim zobaczyć, Proszę…

Jupe zmusił się, by zapanować nad odruchem współczucia.

– Najważniejsze w tej chwili to sprawdzić, czy Victor należy do gangu – powiedział łagodnie, jakby tłumaczył coś dziecku. – Jeżeli nie, zdemaskuje pan prowokację. A nam się wydaje, że pański syn nie jest Ognistym Demonem. Sprawdzamy to – Jupe zrobił pauzę. – Od kogo pan się dowiedział, że jutro w “Los Angeles Sun” ukaże się zdjęcie z Victorem?

Teraz zawahał się Martin Morgan. Prawda nie przechodziła mu przez gardło, jednak uznał w końcu, że musi być szczery z tym chłopcem, jeśli ma liczyć na jego pomoc.

– Zadzwonił do mnie… – urwał, bo do gabinetu zajrzał jego sekretarz, Peter York, z plikiem papierów pod pachą. – Proszę mi teraz nie przeszkadzać – osadził go w progu. – Wezwę cię, gdy będę wolny.

Sekretarz wycofał się z gabinetu. Morgan spojrzał na Jupe'a i w jego twarzy zaskoczył go wyraz dziwnego napięcia.

– Kto to był, panie Morgan?

– Mój asystent, Peter York. – Martin Morgan wrócił myślami do rozmowy z Waltersem. – Dziś rano odebrałem od kogoś telefon z propozycją – powiedział. – Fotografia się nie ukaże, jeżeli przyrzeknę dać spokój niszczycielom Błękitnej Doliny. Mam się zgodzić na zbudowanie tam elektrowni jądrowej.

Jupe zabrał się do skubania dolnej wargi. Robił to długo, zapominając, że obok niego siedzi pan Morgan. Już był pewien, gdzie widział sekretarza Morgana. Łamigłówka zaczęła układać się w całość: w skład grupy nacisku na przyszłego senatora, aby przystał na budowę elektrowni w Błękitnej Dolinie, wchodzi jego asystent, a nawet własna żona i syn. York to sportowiec, który kupił w “Hadesie” zdjęcia z zadymy Demonów. Ogniste Demony też mają swój udział w grze przeciwko Morganowi. Kto jeszcze?

– Przypuszczam, że się pan nie zgodził – powiedział do Morgana, przestając skubać wargę.

– Ma się rozumieć – potwierdził Morgan.

Jupe spojrzał prosto w oczy panu Morganowi.

– Jestem w kontakcie z pańskim synem – powiedział. – Wszystko z nim w porządku, ale do waszego spotkania na razie nie może dojść. Jeśli ufa pan Trzem Detektywom, muszę wiedzieć, kto do pana zadzwonił z propozycją.

– Wolałbym zachować to w sekrecie – odparł Morgan. – A z Victorem muszę się zobaczyć.

Jupe wstał.

– Jest mało czasu – rzucił sucho. – Tu chodzi o spisek. Albo nam pan zaufa i powie, kto dzwonił, albo umywamy ręce.

Martin Morgan zapatrzył się w panoramiczne okno z widokiem na centrum Los Angeles.

– Chyba nie mam wyjścia – odezwał się po długiej pauzie. – Telefonował brat mojej żony, John Walters, prezes “Stock Industries”. Ale on tu jest tylko pośrednikiem…

– Skąd pan wie? – przerwał mu Jupe.

– Tak powiedział.

– W gazetach pisano, że “Stock Industries” to główny udziałowiec inwestycji w Błękitnej Dolinie – przypomniał sobie Jupiter.

– Nie wierzę, że mój szwagier…

– To pańska sprawa – znów przerwał Jupe. – My badamy bez uprzedzeń. Spotkanie z Victorem niczego by panu nie wyjaśniło. Będziemy w kontakcie. – Ruszył do drzwi. Stanął. Zawrócił, zbliżył się do Morgana. – Proszę powiedzieć swojemu sekretarzowi, że pan rozważa ofertę Waltersa.

– Co takiego? – zdumiał się Martin Morgan.

– Proszę dać Yorkowi do zrozumienia, że waha się pan. Że gdyby nie ambicja, już by pan do Waltersa zatelefonował. – Jupe patrzył, jak zmienia się twarz Morgana: gniew ustępuje miejsca zaskoczeniu, zdumienie wątpliwościom, domysłom. – Proszę zaufać mi i tak zrobić – powiedział z naciskiem.

Dryblas w czarnej skórze nabitej pozłacanymi ćwiekami i z kolczykiem w uchu wszedł do “Hadesu” kołyszącym się krokiem, zbliżył się do brzuchatego barmana i coś mu powiedział, wsuwając do ręki dwudziestodolarowy banknot. Brzuchacz przyjrzał mu się, potem kiwnął głową, schował banknot, odstawił kufle przygotowane do napełnienia.

Wylazł zza kontuaru i zaczął przeciskać się do okrągłego stołu w rogu sali. Stanął za plecami olbrzyma o krogulczej gębie. Pochylił mu się do ucha.

– Taki jeden ma interes do ciebie. Czeka przed knajpą.

– Jaki jeden? – Bonza nawet się nie odwrócił, nie spojrzał na barmana.

– Chodzi o ciężki szmal. Podobno się znacie.

Bonza bez pośpiechu wypił litrowy kufel piwa, dokończył z kumplami rozmowę o jakimś Padalcu, który kręci i trzeba go będzie dopaść, potem leniwie dźwignął się z ławy i ruszył do wyjścia, roztrącając zagradzających mu drogę.

Bob, w takiej samej skórzanej kurtce ze złoconymi ćwiekami, stał o krok za Pete'em. Pete ruszył na spotkanie Bonzie, z wyciągniętą ręką. Bonza jej nie zauważył.

– My się znamy, mały? – zapytał ptasim głosikiem, patrząc na Pete'a z góry: miał ponad dwa metry wzrostu, przewyższał Pete'a o dobre pół głowy; wygolona czaszka rozmiarów dyni świeciła się od kropel potu.

– Już się znamy – powiedział Pete. – Mamy z kumplem towar, którego szukasz. On wziął głupie pięć stów – wskazał na Boba. – Ty dasz więcej.

– Albo dam po ryju – zareplikował Bonza, prężąc nagi biceps z wytatuowanym wizerunkiem szatana. – Spadać, gnoje.

– Za moment – Pete uśmiechnął się, wzruszył ramionami. – Gość daje pięć setek, żeby go ukryć przed wami, winien ci jest cholerną kasę, ale tobie to zwisa. Sorry za pomyłkę.

Już chciał się odwrócić, gdy łapsko Bonzy spadło mu na kark.

– O jakim gościu nawijasz? Macie Padalca?

– Mamy ścierwo, które nie chce ci zapłacić za tatusia – powiedział Pete. – Synalek Morgana. Będzie zeznawać w sądzie przeciwko wam. O tej waszej zadymie. Ile odpalisz za kapusia?

Bonza chwycił Pete'a za klapy kurtki i niczym piórko uniósł go w powietrze.

– Kto cię napuścił, gadaj!

– Sypnie was – wycharczał Pete. – Wszystko widział…

– Chyba we śnie – ćwierknął drwiąco Bonza i potrząsnął Pete'em, aż zatrzeszczały mu stawy. – Jak bym szukał gnoja, to bym go miał. Z pętakami się nie zadaję.

– Mówi, że należy do Demonów… – Pete już zaczynał się dusić w żelaznym uścisku. – Że jest lepszy od ciebie…

– Vic ma być Demon? – Bonza puścił Pete'a, zaniósł się cienkim chichotem. – Co za palant! Powiedz mu, że jak się pokaże w “Hadesie”, zrobię z niego farfocel.

– A zdjęcia od rudej? – wtrącił się Bob. – Jest na nich razem z wami.

Bonza przestał chichotać. Tym razem chwycił za klapy ich obu.

– Nie ze mną takie sztuczki – zasyczał. – Znam paragrafy. Biegli odróżnią fałszywkę od oryginału. Nadając glinom, że numer nie przejdzie. A teraz won.

Na krótką chwilę Pete i Bob zawiśli w powietrzu. Potem spadli na ziemię. Gdy się podnieśli. Bonzy już nie było.

Bob sprawdził dyktafon ukryty w kieszeni na piersi: szczęśliwie ocalał, rozmowa się nagrała.

Pan Andrews zaprowadził syna do pokoju dyżurnego redaktora “Los Angeles Sun”. Redaktor tonął w kłębowisku gazetowych odbitek, coś kreślił na kolumnach i równocześnie rozmawiał przez telefon.

Zaczekali, aż skończy rozmowę. Potem Andrews przedstawił redaktorowi syna i gdzieś pobiegł.

– Jeden z Trzech Detektywów… Słyszałem o was – redaktor podał Bobowi lewą rękę, prawą, uzbrojoną w ołówek, nadal kreślił na świeżej kolumnie. – W czym mogę pomóc?

– Chciałbym obejrzeć stronę ze zdjęciem Ognistych Demonów – powiedział Bob.

– Tam – redaktor wskazał na niski stolik przywalony odbitkami kolumn. – Materiał idzie dzień później.

– Nie ukaże się jutro?

– Pojutrze. Decyzja szefa.