Выбрать главу

Bob przejrzał wydruki stron, pokreślone czerwonym mazakiem. Znalazł tę, której szukał, z wielkim tytułem: “Sensacja! Victor Morgan wśród Ognistych Demonów! Syn kandydata na senatora uczestniczy w pogromie! CZY ODDASZ GŁOS NA OJCA GANGSTERA?”

Na fotografii, bardzo ostrej i w dużym zbliżeniu, widać było Victora kopiącego skuloną na ziemi kobietę. Twarze pozostałych trzech Demonów były mniej czytelne. Victor miał na sobie kurtkę z wizerunkiem diabła. Kopał z zajadłością. Na dalszym planie płonął sklep, uciekali przerażeni ludzie.

– Kto przygotował to zdjęcie do druku? – zapytał Bob.

– Nasze fotolaboratorium. – Dyżurny redaktor zerknął na kolumnę podsuniętą mu przez Boba, na inicjały Z. S. pod reprodukcją. – To Zbig Saff.

– Chciałbym zamienić z nim parę słów.

Dyżurny gdzieś zatelefonował.

– Jedenaste piętro, pokój 1108. Zbig czeka na ciebie.

Laborant, mały człowieczek w białym kitlu, zerknął na gazetową płachtę przyniesioną przez Boba.

– Miałem z tym trochę zawracania głowy – powiedział. – Prosiłem o kliszę, ale nie było, tylko odbitka. Zdjęcie trudniej obrobić.

– Mógłbym zobaczyć to zdjęcie? – poprosił Bob.

Laborant poszperał w szufladzie i dał mu fotografię z przyklejonym do niej paskiem papieru, na którym widniały jakieś cyfry i symbole. Bob przyjrzał jej się z uwagą.

– Ciekawe – zauważył. – Jedna twarz jest wyraźna, a trzy pozostałe rozmazane. Przecież to ta sama odległość od obiektywu.

Człowieczek zerknął na zdjęcie.

– Fakt – przytaknął. – Tamci są poruszeni. Ale chodzi przecież o tego. Pewnie stał nieruchomo, kiedy błysnął flesz.

– Niezupełnie – powiedział Bob. – Twarz czytelna, reszta zamazana. Kiedy człowiek się rusza, głowa nie może stać w miejscu.

Laborant jeszcze raz popatrzył na fotografię i roześmiał się.

– Coś w tym jest, chłopcze, ale nie moja sprawa. To amatorskie zdjęcie. A ja nie jestem fotoreporterem, tylko technikiem.

– Czy mógłbym zatrzymać tę fotkę? – zapytał Bob.

– Tak. – Laborant spojrzał na pasek papieru z symbolami, przyklejony do zdjęcia, i szybko poprawił się: – Nie. Oryginał do zwrotu.

Trudno, pomyślał Bob, ale mam przecież gazetową odbitkę. Na niej też widać, że korpus się rusza, a głowa stoi.

Czekanie Jupe'a nie było daremne. Dochodziła dziewiąta wieczór, kiedy zobaczył rudą wampirzycę zmierzającą w stronę “Hadesu”. Zagrodził jej drogę. Ulica była pusta, zmierzch mglisty, kule latarń spowijał żółtawy opar.

– Cześć. – Jupe miał na sobie ten sam co wtedy drelichowy kombinezon. – Poznajesz? Kupiłem od ciebie pamiątkową fotkę z zadymy Ognistych.

Ruda obrzuciła go obojętnym wzrokiem.

– Reklamacji nie przyjmuję – mruknęła.

– Żadnych reklamacji – zapewnił Jupe. – Na odwrót. Chciałbym do albumu wszystkie fotki, które wtedy napstrykałaś. Mam forsę.

– Ale ja nie mam już odbitek – rzuciła wampirzyca i chciała iść dalej.

Jupe przytrzymał ją za łokieć.

– Mogą być klisze – powiedział. – Film chyba ci został. Jak się jest kolekcjonerem, człowiek chce mieć komplet.

– Film?… – Ruda zmarszczyła purpurowe, narysowane tuszem brwi. – Jeśli nie wyrzuciłam… Zdaje się, że był w torbie. Wywalam śmieci.

– Sprawdź – poprosił Jupiter. – Odpaliłbym ci stówę.

Ruda stanęła pod latarnią i rozpoczęła szperanie w brezentowej przepaścistej torbie, pełnej jakichś babskich rupieci – spinek, szminek, flakoników, papierowych chusteczek. Film w plastikowej tubce znalazła dopiero na samym dnie, pod pękiem kluczy, wśród tytoniowych okruchów.

– Ile, mówiłeś?

– Stówka.

– No to dasz dwie stówy.

Jupe dla porządku spróbował się potargować, lecz wampirzyca nie ustąpiła, więc zapłacił jej dwieście dolarów, sprawdziwszy w świetle latarni, czy są to zdjęcia z Nocy Ognistych Demonów. W hondzie sprawdził to jeszcze raz i odsapnął z satysfakcją.

Peter York nawet nie przeczuwał, że jest obserwowany. Zatrzymał dodge'a przed jakimś pubem w bocznej uliczce i wszedł do środka. Sportowa honda stanęła kilka metrów dalej. Pete także wszedł do pubu. Usiadł przy barze na wysokim stołku, plecami do Yorka. Zamówił imbirowe piwo.

York na kogoś czekał. Raz po raz popatrywał na zegarek. W końcu doczekał się: dał znak ręką nieogolonemu młodzieńcowi w kowbojskiej zamszowej kurtce z frędzlami, z aparatem fotograficznym zawieszonym na szyi, który stanął w progu, rozglądając się dookoła. Młodzieniec przysiadł się do Yorka, założył nogę na nogę.

– Polish vodka, “Wyborowa” – powiedział do barmanki. – Podwójna, z lodem, na koszt tego pana.

– O co chodzi, Spine? – usłyszał Pete ściszony głos Yorka. – Miałeś do mnie nie dzwonić.

Spine pokazał w uśmiechu spróchniałe zęby. Dwóch przednich brakowało.

– Sorry, szefie – powiedział, wypijając duszkiem podany przez barmankę trunek i prosząc o następny. – Nie dokończyliśmy interesu.

– Dostałeś wszystko – syknął asystent Morgana.

– Za robotę – zgodził się Spine. – A język za zębami?

– Zapłaciłem.

– Mało. Nie wiedziałem, że wmontowanie buźki to taka bomba. Za podłożenie bomby ulubieńcowi Kalifornii trzeba dać więcej.

– Dałem, ile chciałeś – mruknął York.

– Czytam gazety – powiedział Spine. – Byłem głupi, ale już nie jestem. M.M. odpaliłby fortunę za moją historyjkę z fotką. Spokojnie, panie York. Nie jestem świnią. Za dziesięć tysięcy bagsów nie puszczam pary z gęby nawet na torturach.

Dyktafon w kieszeni Pete'a zarejestrował ciche przekleństwo Petera Yorka i to, jak gniewnie wystukuje palcami rytm po blacie kontuaru. Potem York sięgnął po książeczkę czekową i wypisał sumę.

– Odtąd się nie znamy – dotarł do Pete'a syczący szept.

– Spokojnie, szefie. Ma pan do czynienia z człowiekiem interesu – zapewnił Spine. – Żegnam na zawsze.

Opuścił bar chwiejnym krokiem, oszołomiony z lekka trzema szklaneczkami “Wyborowej”. Po chwili Pete ruszył za nim. Zobaczył, jak Spine wsiada do różowego garbusa z girlandami stokrotek.

Honda podążyła w ślad za volkswagenem i towarzyszyła mu, aż stanął przed obdrapaną kamienicą w dzielnicy slumsów. Spine, pogwizdując, zniknął za drzwiami sutereny, ozdobionymi tabliczką:

PRACOWNIA FOTOGRAFICZNA * Portrety * Fotomontaże * Obsługa imprez rodzinnych Tom D. Spine:

PRACOWNIA FOTOGRAFICZNA * Portrety * Fotomontaże * Obsługa imprez rodzinnych Tom D. Spine

ROZDZIAŁ 5. KTO NAPISAŁ ANONIM?

Martin Morgan wrócił do domu późnym wieczorem, zmęczony morderczą serią spotkań wyborczych. Żona pomogła mu zdjąć marynarkę i kazała przynajmniej na kwadrans położyć się na otomanie w saloniku. Sama usiadła obok. Wyglądała na zatroskaną, z trudem kryła zdenerwowanie.

– Jak było na wiecach? – zapytała.

– Ludzie nie wierzą we wczorajszą sensację z “Los Angeles Sun” – odparł Morgan, leżąc na wznak, z przymkniętymi oczami. – Zwłaszcza że dziś nie ma o tym ani słowa. Pytano mnie o Victora. Zapewniłem, że to brednie, mój syn nie ma nic wspólnego z Ognistymi Demonami.

– Oby tak było, Martinie… – westchnęła pani Morgan.

– Wątpisz?

– Boję się. O niego i o ciebie.

– Gdyby mieli jakiś dowód przeciwko Victorowi, ukazałby się w dzisiejszym “Los Angeles Sun” – powiedział Martin Morgan. – Kaczka dziennikarska. Będą musieli mnie przeprosić.

– Oby tak było – powtórzyła z westchnieniem Sybil, dziwiąc się w duchu, że mąż nie pyta, czy Victor odezwał się, czy dzwonił.

Widocznie zamknął się w sobie i nie chce o tym mówić.

– Na każdym spotkaniu pytano mnie o Błękitną Dolinę – usłyszała. – Domagano się przyrzeczenia, że jako senator nie dopuszczę do dewastacji tego rajskiego zakątka. Zapewniłem ludzi, że mogą być o to spokojni.

Nie zauważył lęku w oczach Sybil. Wciąż miał przymknięte powieki.