Ach, Haram. Przyjaciel z dzieciństwa, którego charakter ukształtował się zupełnie inaczej niż charakter Gondagila, Haram był złym, pozbawionym szacunku dla innych człowiekiem i był… głupi. Wiele razy narażał życie ich obu na śmiertelne niebezpieczeństwo. Haram źle rozumiał życzliwość i przyjaźń, jaką okazywała mu Miranda, wyobrażał sobie nie wiadomo co. Był przekonany, że żadna kobieta mu się nie oprze, wyglądał przecież wspaniale. Aż doszło do nieszczęścia. Gondagil zdołał mu co prawda przeszkodzić, Haram nie zdążył zgwałcić dziewczyny, ale wściekły na przyjaciela rzucił się na niego z nożem. Miranda stanęła pomiędzy nimi i cios trafił ją w szyję. Po tym wszystkim Gondagil, oszalały z gniewu i rozpaczy, zabił Harama.
Teraz nie był w stanie o nim myśleć. Sprawiało to zbyt wielki ból jego sercu pogrążonemu w rozpaczy po utracie Mirandy. Musiał koncentrować się na myślach o niej, by w ogóle móc żyć. Ani na moment nie obarczał jej winą za to, że jedyny przyjaciel zginął z jego ręki. To stało się momentalnie, w ciągu kilku sekund, właściwie tylko raz ugodził Harama nożem w pierś i za chwilę przyjaciel już nie żył. Wszystko wydarzyło się jakby w jednym jedynym okamgnieniu.
Nie, to zbyt bolesne. Gondagil starał się skupić na obmyślaniu, w jaki sposób wejść do Królestwa Światła.
Kiedy podjął próbę po raz drugi, udało mu się dotrzeć aż do muru. Ale chociaż wiedział, że trafił we właściwe miejsce i że powinny się tam znajdować znaki, dzięki którym mógłby otworzyć niewidzialne drzwi, to jednak nie odnalazł niczego, ani tych drzwi, ani znaków.
Co się stało? Nie miał czasu, by długo szukać, ponieważ słyszał w pobliżu bestie i wiedział, że zrobią wszystko, by dostać swoją zdobycz, a zdobyczą w tym przypadku był on. Ostrożnie więc wycofał się z powrotem na bezpieczne skały, gdzie bestie właściwie nigdy nie odważyły się wejść.
Widział je teraz wyraźnie na dole, pod sobą. Niczym małe pełzające robaki biegały tam i z powrotem wzdłuż skały, wokół swoich prymitywnych siedzib, wydając charczące dźwięki, które miały stanowić jakiś język. Straszni barbarzyńcy, stworzenia plasujące się gdzieś pomiędzy ludźmi a zwierzętami, przypominały jednak tylko to, czym w istocie były: bestie.
Waregowie, Timonowy lud, przez wszystkie czasy podejmowali próby unicestwienia tych małych bestii, by móc zająć pożądane tereny w pobliżu muru i dzięki temu może kiedyś przedostać się do środka. Ale jak unicestwić te potworki? To po prostu niemożliwe. Mnożą się szybciej niż robactwo. Poza tym poruszały się zawsze w grupach liczących około stu sztuk, tak że nieliczni potomkowie Timona nie mieli najmniejszych szans. Obrona własnego terytorium i jego mieszkańców przed potworami, które były kanibalami i nie lękały się niczego, wyczerpywała wszystkie ich siły.
Gondagil myślał o tym, czego Miranda zdołała dokonać podczas swoich dwóch wizyt tutaj, w Ciemności. Została nawiązana przyjaźń pomiędzy Waregami z Doliny Mgieł i mówiącym po niemiecku ludem ze średniowiecznej osady ulokowanej wysoko na zboczach gór. Oba te plemiona podjęły współpracę z Królestwem Światła, ich celem było przeniesienie światła do Królestwa Ciemności. Teraz jednak nie można liczyć na powodzenie. Nie można tego dokonać, dopóki w Ciemności panuje tyle zła. Święte Słońce potęguje dobro we wszystkich żywych, przyjaźnie usposobionych istotach w takim samym stopniu, jak potęguje zło w duszach tych, którzy już i tak mają, łagodnie mówiąc, wątpliwe charaktery. Bestie nie mogą się znaleźć w blasku Słońca. To by oznaczało katastrofę dla wszystkich. Poza tym są jeszcze źli Svilowie, wysłannicy Gór Czarnych, Gór Śmierci. Ale na tym nie koniec, w oddalonych regionach Królestwa Ciemności żyją inne, nieznane plemiona…
I same niebezpieczne góry. Nikt nie wie, co się tam ukrywa. Mają wiele nazw. Góry Śmierci, Góry Czarne, Góry Umarłych… istnieją różne warianty. Jedyne, co wiadomo, to to, że nieszczęsne dusze krzyczą tam tak, iż ich wołanie odbija się echem w całym tym wewnętrznym świecie. Żałosne krzyki docierają również do Królestwa Światła, mogą każdego przyprawić o strach mieszający zmysły.
Miranda odkryła, co znajduje się w tych przerażających Górach Czarnych. W każdym razie część tego, co się tam ukrywa. I sam Gondagil sprawił, że natrafiła na właściwy ślad. Opowiedział jej baśń o źródłach. Ona zaś stwierdziła, że w jej rodzie, w rodzie Ludzi Lodu, także istnieje legenda o tych źródłach i nawet coś więcej niż tylko legenda. Jeden z przodków Mirandy w świecie na powierzchni Ziemi odszukał kiedyś źródło zła. A inna przedstawicielka rodziny, młoda dziewczyna, odnalazła źródło jasnej wody. Teraz przywódcy Królestwa Światła chcieliby dotrzeć do owego źródła czystej wody, by dzięki niej wyrzucić zło z ludzkich serc, zarówno tutaj, jak i w świecie zewnętrznym. Mężczyźni, którzy przybyli po Mirandę, oświadczyli bowiem, że ludzie mieszkający na powierzchni Ziemi są na najlepszej drodze do unicestwienia wszelkiego życia.
To akurat specjalnie Gondagila nie obchodziło. Dla niego ważne było to, że gdyby zdołał usunąć wszelkie zło z Królestwa Ciemności, to mógłby przynieść tutaj Światło.
I mógłby połączyć się z Mirandą.
Musi ją odzyskać. Miranda musi żyć. Tylko bowiem w jej obecności Gondagil czuje, że jest mężczyzną, a ona kobietą. Oni oboje myślą tak samo, w ten sam sposób odbierają wszystko, co ich otacza. Gondagil wiedział, że Miranda jest jedyną kobietą, która mogłaby zostać jego towarzyszką życia.
A może ona już umarła? Nie, tak nie wolno mu myśleć. Przynajmniej dopóty, dopóki nie otrzyma wiadomości.
Myśli Gondagila błądziły dalej. Zastanawiał się, rozważał.
Jakiś czas temu, nie pamiętał już, ile dni minęło, widział na niebie jakieś dziwne zjawisko. Czy też, dokładniej mówiąc, nie na niebie, lecz w powietrzu, trudno mówić o niebie tutaj, w tym ukrytym świecie.
Był wtedy w swoim domostwie, wysoko w górach. Właśnie miał zamiar wyruszyć na ulubione skały, kiedy usłyszał jakiś nieznany dźwięk.
Z początku nie potrafił go zlokalizować. Minęła dłuższa chwila, zanim odkrył, skąd dźwięk pochodzi. Płynął sponad jego głowy, skądś z wysoka.
Kiedy spojrzał w górę, w oddali zobaczył coś dziwnego. To coś się przybliżało. Jakieś… światło?
Tak, można to było porównać do tych dwóch małych lampek, które Miranda miała przy sobie, kiedy tutaj przyszła. Nazywała je kieszonkowymi latarkami, on i Haram otrzymali po jednej. Gondagil wciąż swoją przechowywał, kochał ten przedmiot dlatego, że dawał mu światło, a poprzez to również władzę, lecz także dlatego, że była to pamiątka po niej. Niekiedy pieścił lampkę i myślał wtedy o Mirandzie i o jej małych dłoniach, które podały mu latarkę, przypominał sobie, że dotknęła go wtedy, a on zobaczył, jak różnią się od siebie ich ręce. Wtedy właśnie poczuł, że coś obudziło się w jego sercu. Może to czułość? Pragnienie, by móc poznać ją lepiej, chociaż zarówno Haram, jak i on byli wobec niej nieprzyjemni, a nawet po prostu źli.
Gondagil niecierpliwie potrząsnął głową. Myśli tej nocy miał niespokojne. Gdzie ja jestem? Ach, tak, to dziwne zjawisko w górze…
Światła nie były większe niż blask jego latarki. Kiedy jednak to coś nieznanego zbliżyło się, mimo woli ukrył się za dużym kamieniem. Wtedy coś usłyszał. Głosy? Nie, jeden głos. To drugie to było… Jakby to określić? Coś jakby cichy trzask? Gondagil przypominał sobie, że był zły sam na siebie za to, iż nie użył aparatu, dzięki któremu mógłby zrozumieć, co ci na górze mówią. Ale pojazd, bo to był jakiś pojazd, przeleciał nad nim w oszałamiającym pędzie i zanim Gondagil zdążył cokolwiek zrobić, był już daleko. Jedyne co słyszał, to pełen przejęcia śmiech. Przypominał, zdaniem Gondagila, śmiech młodego chłopca.