– Caitlyn?
– Tak?
– Jesteś pewna, że możesz tu zostać?
– Mam Oskara. Jest świetnym towarzyszem i ochroniarzem i mogę mu płacić psim żarciem – powiedziała swobodnie, ale zobaczyła troskę w oczach brata. Westchnęła i dodała poważniej: – Troy, naprawdę nie musisz się martwić.
– Tak, jasne.
– Wierz mi. – Wysunęła szczękę i wyprostowała się, żeby wyglądać na silną.
Troy uniósł sceptycznie brwi i sięgnął po marynarkę.
– O ciebie nie można się nie martwić.
– Spróbuj, dobrze?
Zdobył się na cień uśmiechu.
– Wiesz, że zawsze możesz do mnie zadzwonić.
– I wpasujesz mnie gdzieś w swój napięty terminarz – odgryzła się.
– Aj!
– Prawda rani?
– Przyjechałem tu, może nie?
– Tak, przyjechałeś – przyznała ze słabym uśmiechem. – Doceniam to. Naprawdę.
– Obiecaj mi jedno. – Wpatrywał się w nią z uwagą, wkładając marynarkę i wygładzając ją na ramionach.
– Mmm?
– Jeśli znów przyjedzie policja, nie rozmawiaj z nimi. Nie mów nic bez adwokata.
Dobry nastrój prysł. Uczucie osaczenia znów ją dopadło. Czuła, że się dusi. Nie powinna była ufać Troyowi. Popełniła błąd.
– Myślisz, że go zabiłam, tak? – wyszeptała z niedowierzaniem. – Myślisz, że zabiłam swojego męża. – Skuliła się w sobie. A ty, Caitlyn, co myślisz?
– Nie ma znaczenia, co ja myślę, Caitlyn, ale wyjaśnijmy to sobie – myślę, że nie. Nie sądzę, żebyś była zdolna do morderstwa. Masz problemy – do diabła, wszyscy je mamy – ale nie sądzę, że mogłabyś zamordować z zimną krwią.
– Dzięki za zaufanie – powiedziała urażona.
– Po prostu przestrzegam cię, to wszystko. – Poprawił krawat. – Na litość boską, nie wyżywaj się na mnie.
– Nawet mi to nie przyszło do głowy. – Założyła ręce na piersi i odprowadziła go do drzwi. Dzięki Bogu, dziennikarze rozjechali się. Wiedziała jednak, że pusty ogród z koliberkami trzepoczącymi się przy karmniku i ważką pomykającą między pnączami długo nie pozostanie tak spokojny.
To była cisza przed burzą.
Spojrzała na niebo.
Czyste, niebieskie.
Zwodnicze.
Gdy Troy wsiadł do range rovera, pomachała mu i poczuła pieczenie ściągniętej skóry na nadgarstkach – gojące się rany… Skąd, u licha, się wzięły? I te potworne obrazy eksplodujące z hukiem w jej głowie.
Chaotyczne fragmenty snu?
Coś w rodzaju percepcji pozazmysłowej?
Przypadek?
Czy może potworne wycinki wspomnień tak przerażających, że nie chciała ich dopuścić do świadomości.
Rozdział 5
Adam Hunt zręcznie poradził sobie z zamkiem. Zasuwa odskoczyła z taką łatwością, że gdyby ktoś go obserwował, mógłby pomyśleć, że otworzył te grube, drewniane drzwi kluczem. Zachował jednak wszelką ostrożność. Był sam. W holu stupięćdziesięcioletniego domu przerobionego na budynek biurowy nie było nikogo. Nikt nie widział, jak wszedł po cichu, zamykając za sobą drzwi.
W pokoju było gorąco. Parno. Wszystko przykrywał kurz, kwiatek stojący pod oknem usechł, a ziemia w doniczce zamieniła się w popiół. Rozejrzał się i otworzył okno, do niewielkiego gabinetu ze zniszczoną drewnianą podłogą i niedbale rzuconymi chodnikami wśliznął się zapach starej części Savannah.
Skórzana leżanka, kanapa i fotel na biegunach stały koło siebie. Po przekątnej stała wysoka szafka ze sprzętem wideo. Pod oknem w niskiej oszklonej biblioteczce znajdowały się książki traktujące o psychozach, seksualności, etyce, hipnozie oraz wszystkich słabościach i deprawacjach znanych ludzkości. Niektóre z tych książek należały do niego. Tak samo jak kiedyś ten fotel. Ale to było dawno temu.
Zacisnął szczęki i podszedł do biurka. Miało z boku szafkę z drewnianą żaluzją.
Była zamknięta.
Oczywiście.
Dla niego nie stanowiło to jednak żadnego problemu.
Fotel stojący przy biurku zaskrzypiał pod jego ciężarem. Zobaczył ślady kółek na dywanie, niewielki łuk powstały od ciągłego zaglądania do notatek lub do komputera. Jeszcze mocniej zacisnął szczęki, otworzył zamek i podniósł żaluzję. Przegródki i szufladki na znaczki, spinacze, koperty i podobne drobiazgi były we wzorowym porządku. Poukładane.
Tak jak kobieta, która niedawno siedziała w tym podniszczonym fotelu.
Więc gdzie, do cholery, jesteś, Rebeko? Odruchowo pomasował kolano. Wciąż mu dokuczało po niedawnym wypadku na motorze.
Włączył komputer, zabębnił nerwowo palcami o poręcz fotela i wpatrywał się w zakurzony ekran, czekając, aż się rozjaśni. Przejrzał pliki. Czy to tylko jego wyobraźnia, czy wyczuł zapach jej perfum unoszący się w stęchłym powietrzu gabinetu?
Pobożne życzenia.
Zręcznie przebierał palcami po klawiaturze, przejrzał kartotekę pacjentów, zapoznając się pobieżnie z nerwicami, depresjami i psychozami ludzi, których nie znał. Nic nie zwróciło jego uwagi i nie natknął się na żaden szczególny przypadek.
Spojrzał na zegarek. Był tu już prawie czterdzieści pięć minut, słyszał odgłosy kroków i przesuwanych mebli dobiegające z góry. Sprawdził, jeszcze raz, czy zaryglował drzwi, wolał mieć pewność, że nikt nie wejdzie tu przez pomyłkę. Podszedł do okna. Z drugiego piętra zobaczył uliczkę w dole i sąsiedni dom. Starsza kobieta w słomkowym kapeluszu i podomce podlewała geranium. Gdyby spojrzała w górę, zauważyłaby go, więc wolał się odsunąć; nie chciał się potem tłumaczyć. Jeszcze nie teraz. Najpierw musi uzyskać odpowiedzi na swoje pytania.
Prawdopodobnie będzie musiał kłamać.
A, niech tam!
Adam wierzył, że kłamstwa mają różne odcienie. Są poważne kłamstwa i niewinne kłamstewka, i cały wachlarz odmian pomiędzy. Niektóre są ciężkie, kleiste, a inne lekkie jak mgiełka, ale o ile się orientował, nie ma dobrych kłamstw. A mimo to, gdy z nadspodziewaną wprawą otwierał zamek szafki, stwierdził, że czasami kłamstwa sanie do uniknięcia.
Zamek szuflady otworzył się ze szczękiem.
Jeśli kłamstwo było konieczne, aby dotrzeć do prawdy… to czy naprawdę było takie złe?
„Nie ma niewinnych kłamstewek – pouczała go babcia. – Kłamstwo to kłamstwo, i jeśli nie możesz powiedzieć prawdy, to źle z tobą”. Patrzyła na niego nieugiętym wzrokiem jastrzębia, szukając w jego oczach błysku oszustwa, a on wytrzymywał jej spojrzenie bez zmieszania, choć oboje wiedzieli, że bezczelnie kłamie.
Babcia Hunt była sprawiedliwa. Jeśli nie potrafiła udowodnić, że Adam kłamie, udawała, że mu wierzy.
Zastanowił się, co by teraz pomyślała o swym jedynym wnuku.
Otworzył górną szufladę z kartotekami i przerzucił karty palcami, wdychając suchy, stęchły zapach nieużywanych dokumentów. Przejrzał nazwiska pacjentów, zamknął szufladę i otworzył kolejną, w połowie wypełnioną papierami, które mogły mu pomóc w poszukiwaniach. Gruba kartoteka pełna zapisków i informacji. BANDEAUX, Caitlyn Montgomery.
Czemu nie odnalazł tych danych w komputerze?
Szybko wrócił przed migający ekran i jeszcze raz przejrzał pliki, ale Caitlyn zdecydowanie tam nie było. Powtórzył poszukiwania i odnalazł kartoteki innych pacjentów, ale na temat Caitlyn Bandeaux nie znalazł ani słowa. W komputerze było niewiele plików, przeszukał nawet komputerowy kosz na śmieci, jednak nie wrzucono tam ostatnio nic, co dotyczyło Bandeaux.
Jakby nigdy tu nie przychodziła.
Ale gruba papierowa kartoteka, którą miał na kolanach, przeczyła temu. Poza tym Rebeka w rozmowie z nim wymieniła kiedyś nazwisko Montgomery.