Poszła na górę, przebrała się w bawełnianą sukienkę na ramiączkach i cienki, ale z długim rękawem sweter, i przeszła przez korytarz do gabinetu.
Chwyciła klucze leżące na biurku i pomyślała, że włosy zdążą jej wyschnąć w drodze do Oak Hill. Zatrzymała się jednak, gdy spojrzała na zegarek stojący w gabinecie. Pokazywał właściwą godzinę, w przeciwieństwie do zegara w sypialni. Późnił się nie więcej niż minutę. A więc nie było przerwy w dostawie prądu?
Obejrzała pozostałe zegary w domu. Wszystkie pokazywały dobrą godzinę. Nic nie świadczyło o przerwie w dostawie prądu.
Przeszedł ją dreszcz.
Jeśli to nie awaria w elektrowni… może wyciągnęła wtyczkę z kontaktu? Ale przy sprzątaniu zauważyła, że wtyczka jest włączona do gniazdka. Gniazdko na pewno nie było popsute, bo lampka działała.
Ktoś wyciągnął wtyczkę celowo lub przypadkiem i, śpiesząc się, zapomniał przestawić budzik.
Kto? Dlaczego? I na litość boską, jaki to miało związek z krwią w sypialni?
Kolejny ulotny obraz przemknął jej przed oczami.
Bar. Głośna muzyka. Śmiech, głosy stłoczonych ludzi. Siedzi przy stoliku, przed nią dwa drinki; czeka, patrzy na zegarek, czuje na sobie wzrok barmana. Wypija jednego drinka… potem drugiego… Kelly, czekam na ciebie. Kelly, gdzie, do diabła, jesteś?
Obraz znikł równie szybko, jak się pojawił, i Caitlyn nie dowiedziała się nic więcej na temat wydarzeń wczorajszej nocy. Ale nie będzie się nad tym teraz zastanawiać. Rodzina czeka.
Sprawdziła dokładnie wszystkie drzwi, wsiadła do samochodu i wyjechała z miasta, kierując się na wschód. Spojrzała we wsteczne lusterko, żeby upewnić się, czy nie jadą za nią dziennikarze lub policja.
– To już jest paranoja – mruknęła pod nosem, gdy zatrzymała się na światłach i zobaczyła swoje odbicie w lusterku. Żaden samochód nie wyglądał podejrzanie, nie zauważyła ani jednej furgonetki czy wozu terenowego z przyciemnionymi szybami. Na wszelki wypadek skręciła parę razy w wąskie uliczki i zganiła się za swój strach. Gdy wyjechała z Savannah i znalazła się na głównej drodze, dodała gazu, aby jak najszybciej uciec od tego miasta, policji, prasy i ciemności spowijającej wydarzenia ostatniej nocy.
Przekroczyła dozwoloną prędkość, myśli jej wirowały tak szybko jak koła lexusa. Dlaczego Kelly nie zadzwoniła? – zastanawiała się, opuszczając daszek przeciwsłoneczny.
Może dzwoniła, kiedy byłaś na spacerze z Oskarem. Albo gdy brałaś prysznic. Wyłączyłaś przecież dzwonek telefonu. Być może jeden z tych szesnastu telefonów był od Kelly.
Przygryzła dolną wargę i uświadomiła sobie, że popełniła błąd. Powinna była odsłuchać wiadomości i skontaktować się z Kelly, zanim spotka się z matką. Teraz będzie musiała poczekać jeszcze kilka godzin, bo w Oak Hill nie odważy się nawet wspomnieć o Kelly.
Zacisnęła spocone dłonie na kierownicy. Minęła przedmieścia i jechała teraz wśród pól i mokradeł. Wrzuciła do odtwarzacza płytę Springsteena i próbowała zatopić się całkowicie w muzyce, ale okazało się to niemożliwe. Nie mogła zapomnieć o zabójstwie Josha i o tym, że według policji najprawdopodobniej jest w nie zamieszana, ani o tym, że nie może wyjaśnić, gdzie była i co robiła, gdy zginął Josh.
Do tego ta krew w pokoju… Skąd się tam wzięła? Krwotok? Daj spokój. Gdybyś straciła tyle krwi, leżałabyś teraz w szpitalu i przetaczaliby ci nową.
Z trudem przełknęła ślinę, omal nie wypadła z zakrętu, koła ześliznęły się na żwirowe pobocze. Serce jej załomotało i zwolniła trochę.
Więc czyja to krew? Josha? Ale on był daleko, w swoim domu.
Może przeniosłaś ciało.
Może przewiozłaś je swoim samochodem.
Ścisnęło ją w żołądku, pot wystąpił na czoło. Spojrzała na tylne siedzenie. Nie zauważyła żadnych ciemnych plam. Siedzenie pasażera też było czyste. Oczywiście, że nie zabiła Josha i nie przewiozła ciała do jego domu. Skąd te myśli? To obłęd. Szaleństwo.
Tak jak u babci Evelyn.
Przeszedł ją dreszcz. Najpierw poczuła go w brzuchu, potem w łydkach.
Nie rób tego… nie myśl w ten sposób. Skoncentrowała się na drodze, Wstążka asfaltu z przerywaną linią pośrodku wiła się w górę i w dół, wspinając się na nieduże wzniesienia i opadając w płytkie doliny. Caitlyn oddychała płytko, nierówno. Przez głowę przelatywały jej najróżniejsze obrazy. Josh przy biurku, krew. Na brzegu biurka kopia cholernego pozwu o przyczynienie się do śmierci ich dziecka przez zaniedbanie.
Zaniedbanie! Tak jakby Jamie nie była dla niej całym światem; głównym celem w życiu.
– Łajdak! – krzyknęła. Łzy popłynęły jej, gdy przypomniała sobie, jak godzinami siedziała przy łóżeczku córki, jak gnała do szpitala, jak ogarnął ją paraliżujący strach, gdy lekarze i pielęgniarki na ostrym dyżurze bez powodzenia próbowali ocalić jej ukochane dziecko, a potem… potem… ta straszna wiadomość, że Jamie odeszła. Współczujące spojrzenie, miłe gesty, delikatne dotknięcia ręki.
– Przykro mi, pani Bandeaux – powiedział cicho doktor Vogette w szpitalnej poczekalni. Z głośników sączyła się muzyka, w pokoju stały palmy i kanapy w kojących błękitach i zieleniach. Twarz miał spokojną, zza drucianych okularów spoglądały zatroskane oczy. – Czasami tak jest z wirusami. Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy…
– Nie – krzyknęła i omal nie wypadła z drogi. – Nie zrobiłeś, ty draniu. Mogliście bardziej się postarać!
Nadjeżdżająca ciężarówka zaryczała klaksonem, kierowca gestem dał jej do zrozumienia, że jest idiotką, i cały ładunek benzyny na osiemnastu kołach przetoczył się z hukiem obok niej.
– Tak, tak wiem – mruknęła pod nosem, próbując odzyskać panowanie nad samochodem i nad sobą. Spojrzała w lusterko i zobaczyła, jak ciężarówka znika za zakrętem.
Tracisz kontrolę, Caitie-Did. Zupełnie tracisz kontrolę. Niemal słyszała pełen wyrzutu głos Kelly.
– Weź się w garść – nakazała sobie.
Zwolniła na moście i zobaczyła plantację.
Oak Hill.
Symbol bogactwa Montgomerych.
Wspomnienie długiej, pełnej blasku historii rodu.
Resztki świetności starej Georgii i dystyngowanego Południa.
Fasada. Cholerne oszustwo. Za solidnymi dębowymi drzwiami, kryształowymi szybami w oknach i grubymi białymi deskami czaiły się sekrety i kłamstwa, kryły się tragedia i wielki ból.
Nie myśl o tym teraz. Nie wolno. Nie po to tu przyjechałaś. Weź się w garść.
Zacisnęła zęby i skręciła w długą prostą alejkę wysadzaną dębami. Dębów było trzydzieści dziewięć, jeden przewrócił się w czasie burzy i nigdy nie posadzono nowego na jego miejsce. Razem z Griffinem często je liczyli. „Spotkamy się pod siedemnastym” – szeptał do niej często. Siedemnasty był ich ulubionym.
Zbliżając się do starego domu, zwolniła. Trzy poziomy, dwa pierwsze z werandami i balustradami, trzeci z oknami mansardowymi w spadzistym dachu. Biała farba poszarzała, zaczęła się kruszyć i łuszczyć.
Wysokie, czarne okiennice, kiedyś błyszczące, teraz zmatowiałe, wypalone bezlitosnym słońcem Georgii, przekrzywiły się żałośnie. Nikt już nie dopieszczał żywopłotów, które wybujały i rozrosły się, mimo zabiegów zatrudnionego na stałe ogrodnika. Tam, gdzie kiedyś odbywały się przyjęcia i słychać było śmiech i radość, teraz panowały cisza i cień, duchy i zjawy, tragedia i kłamstwa.
Mieszkały tu już tylko matka i siostra Caitlyn. Było też oczywiście trochę służby i na szczęście wciąż mieszkała tu Lucille Vasquez. Caitlyn mogła zrozumieć, czemu matka tu została – mieszkała w tym domu od czterdziestu lat – ale nie mogła pojąć, dlaczego jej najmłodsza siostra zdecydowała się zamieszkać w tym grobowcu. Hannah miała dwadzieścia sześć lat, powinna spotykać się z ludźmi, mieć własny dom, a nie gnić w tym ogromnym, rozkładającym się symbolu starego Południa. Ale Hannah zawsze była trochę dziwna, inna, oderwana od rzeczywistości.