A co z jego kutasem?
O, to najważniejsza część! Nie można jej zostawić.
Ciach!
Nie ma. Nogi i krocze zostały zgrabnie oddzielone od tego, co pozostało z Josha – od nagiej, owłosionej klatki piersiowej i szyi. Nie wyglądał zbyt pięknie. Już nie.
Teraz dołączył do innych. Spojrzała na swoje dzieło, duże drzewo genealogiczne przykryte plastikową szybką.
Drzewo rodowe Montgomerych.
Wszyscy członkowie rodziny zostali umieszczeni na rozrośniętych gałęziach drzewa. Byli wśród nich i ci, którzy zdążyli się już rozwieść, i nieślubne dzieci, i wszyscy, którzy wżenili się w rodzinę. Tak jak Bandeaux. Przy niektórych gałęziach widniały fotografie. Przedstawiały tych, którzy spotkali się już ze swym przeznaczeniem.
Ostrożnie zdjęła tablicę ze ściany, położyła na biurku. Z zamykanego na suwak futerału wyjęła śrubokręt i odkręciła ramkę. Zdjęła plastikową szybkę i obok imienia Josha położyła to, co pozostało z jego zdjęcia – owłosioną klatkę piersiową. Znalazła jego nić życia… precyzyjnie splecione czerwone i czarne nitki, odmierzone przez jej siostrę Lachesis. Atropos przykleiła nić delikatnie do pnia drzewa i poprowadziła wzdłuż odpowiedniej gałęzi… uschniętej gałęzi, należącej do Josha tylko dlatego, że udało mu się wżenić w rodzinę Montgomerych. Spojrzała na swoje dzieło.
Wspaniałe.
Josh Bandyta Bandeaux nigdy nie wyglądał lepiej.
Rozdział 9
Gdy Caitlyn wróciła do domu, dziennikarze koczowali pod drzwiami. Skręcając w uliczkę za domem, zauważyła reportera i kamerzystę siedzących w białej furgonetce i palących papierosy. Właśnie włączyły się latarnie, zapadał zmierzch, a oni wciąż na nią czekali.
Boże, co za dzień! Z każdą minutą coraz gorszy. W bocznym lusterku zobaczyła, jak gaszą papierosy i otwierają drzwi samochodu. Świetnie. Caitlyn nacisnęła pilota od garażu, skręciła i czekała, aż brama się otworzy.
– Szybciej, szybciej – zaczęła ponaglać powolny mechanizm, gdy zobaczyła, że uliczką pędzi w jej kierunku dziennikarz.
Gdy brama podniosła się na tyle, żeby wjechać, nie rysując dachu, Caitlyn nacisnęła pedał gazu. Lexus wyrwał do przodu. Wyłączyła silnik i znów nacisnęła pilota. Brama zaczęła opadać, ale reporter, wysportowany mężczyzna o kwadratowej szczęce, z nieprawdopodobnie gęstą czupryną, szybko wszedł do garażu i postawił nogę na linii czujnika, blokując bramę.
– Pani Bandeaux, jestem Max O’Dell z WKAM – powiedział.
– Wiem, kim pan jest. – Zdążyła już wysiąść z samochodu. Rozpromienił się, jakby usłyszał komplement.
– Chciałbym porozmawiać z panią o pani mężu. Przepraszam, że panią nachodzę, ale mam kilka pytań.
– Bez komentarza. – Caitlyn chwyciła torebkę. Na podjeździe pojawił się facet z kamerą na ramieniu.
– Proszę, to zajmie tylko kilka minut – nalegał O’Dell.
– Nie teraz.
– Ale…
– Jest pan w moim garażu i proszę, żeby pan wyszedł. Nie mam panu nic do powiedzenia. – Kątem oka zobaczyła, że kamerzysta zaczyna ją filmować. – Nie chcę wzywać policji, ale zrobię to.
– Była pani z mężem w separacji.
– Wszedł pan do prywatnego domu. – Za drzwiami zawzięcie ujadał Oskar. – Wchodzę do środka. Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu… albo nawet jeśli pan ma. – Nacisnęła guzik i brama garażowa znów ruszyła, tym razem w górę. Spojrzała na reportera zza okularów słonecznych. – Zanim wypuszczę psa i zadzwonię po policję, zamknę bramę, więc na pana miejscu zwiewałabym, gdzie pieprz rośnie. – Nie czekając na odpowiedź, nacisnęła guzik i weszła do domu, gdzie przywitał ja Oskar, skacząc do góry jak na sprężynach.
Caitlyn uśmiechnęła się i wzięła na ręce rozradowany kłębek futerka. Długi różowy jęzor liznął ją po twarzy.
– Ja też za tobą tęskniłam – powiedziała cicho, gdy mokry nos przejechał po jej policzku. – Bardzo. – Obawiała się, że natarczywy reporter pójdzie za nią, ale usłyszała głosy po drugiej stronie ogrodzenia i zorientowała się, że Max O’Dell i jego kolega z WKAM odpuścili już na dzisiaj. Dzięki Bogu.
Nakarmiła psa i odsłuchała nagrane wiadomości. Trzech dziennikarzy, w tym Nikki Gillette, zostawiło numery swoich telefonów z prośbą o oddzwonienie. Caitlyn skasowała. Dwie osoby zadzwoniły, ale nie zostawiły żadnej wiadomości. Była też wiadomość od detektywa Reeda z prośbą o telefon. Serce jej nagle zabiło. W głowie zadźwięczał ostrzegawczy dzwonek. Czego może od niej chcieć? Co już wie? Troy mówił, żeby nie rozmawiała z policją. Ale przecież nie może ich zignorować! Boże, a nawet nie zaczęła jeszcze szukać adwokata.
Wyprostowała się i wystukała numer, który podał jej Reed. Telefonistka powiedziała, że detektyw Reed ma dzisiaj wieczorem wolne. Caitlyn rozłączyła się i zabębniła nerwowo palcami po blacie.
Kelly wciąż nie dzwoniła. Może wyjechała z miasta. Pracowała w dziale zaopatrzenia jednego z największych dom ów towarowych w mieście, często wyjeżdżała… ale zwykle sprawdzała nagrane wiadomości. Caitlyn przeszła przez pokój i wyjrzała przez okno od frontu. Furgonetki WKAM nie było już na ulicy. Na szczęście do Maksa O’Della dotarło, co powiedziała.
Ale wróci. I inni też.
Caitlyn miała już do czynienia z dziennikarzami i wiedziała, że jeśli wywęszą temat, będą uparcie szli tropem i nie zrezygnują. Jak świetnie wyszkolone psy myśliwskie.
Wzięła telefon i weszła do salonu. Róże w wazonie zaczęły już więdnąć i gubić płatki. Opadła na miękką kanapę i spojrzała na błyszczący fortepian. Stało na nim zdjęcie Jamie. Kochane dziecko.
Kręcone włosy, oczy tak przejrzyste i jasne jak czerwcowe niebo, piegowaty nos jak guzik – pulchny, uroczy skrzat. Jamie patrzyła ponad głową fotografa, ku górze, ręce miała splecione, uśmiech odsłaniał drobne ząbki… strasznie grymasiła, kiedy się wyrzynały… Caitlyn ścisnęło w gardle. Czy to możliwe, że odeszła… tak cenne życie przerwane zaledwie po trzech nieprawdopodobnie krótkich latach?
Caitlyn przypomniała sobie, jak szybko do kataru dołączyła wysoka gorączka, a wirus atakował w zastraszającym tempie. Zaczęło się w piątek wieczorem, a w sobotę rano Jamie była już bardzo słaba. Caitlyn zadzwoniła do przychodni, ale okazało się, że jest zamknięta. Po południu stan Jamie jeszcze się pogorszył i Caitlyn zawiozła ją do szpitala. A tam, mimo wysiłków lekarzy, jej jedyne dziecko umarło. Nieznany wirus. Caitlyn nigdy nie wybaczyła Bogu.
– …zostaw wiadomość. – Sygnał sekretarki Kelly wyrwał ją z zamyślenia. Spostrzegła, że po policzkach ciekną jej łzy. Serce przygniatał ogromny ciężar, a w piersi czuła dotkliwy, dławiący ból. Rozłączyła się. Kelly wyjechała, pewnie służbowo. Częściej bywała w rozjazdach niż w domu. Fakt, że rodzina za nią nie przepadała, chyba nie był tu bez znaczenia. Zresztą i Kelly nie miała najlepszej opinii o klanie Montgomerych.
Caitlyn zmarszczyła brwi. Więc co powinna teraz zrobić?
Josh nie żył.
Morderstwo albo samobójstwo.
Josh, którego kochała tak szaleńczo.
Josh, który ją zdradzał.
Josh, który był ojcem jej jedynego dziecka.
Josh, który w przypływie złości i żalu mówił, że Caitlyn nie nadaje się na matkę, krzyczał, że powinna stanąć przed sądem za zaniedbanie albo za coś jeszcze gorszego. Powtarzał to publicznie i w cztery oczy.
Josh, który zamierzał spełnić te groźby, pisząc pozew o spowodowanie śmierci. Drżąc, potarła energicznie ramiona, aż skóra na zabandażowanych nadgarstkach zaczęła piec i swędzieć.
Patrząc na zimny kominek, próbowała zebrać myśli. Wczoraj wieczorem Kelly zostawiła jej na sekretarce wiadomość i poprosiła o spotkanie w centrum miasta. Tak, to się zgadzało. Caitlyn była już śmiertelnie znudzona projektowaniem strony internetowej, praca doprowadzała ją do szału, więc skorzystała z okazji, żeby wyrwać się z domu. Włożyła bojówki i bawełnianą koszulkę, narzuciła rozpiętą bluzkę i pojechała na wybrzeże… a potem… potem weszła do baru. Do baru, który odkryła Kelly. Nazywał się The Swamp.