– Porównamy je z DNA wszystkich osób związanych z ofiarą. Kazałaś im zrobić to badanie?
– Yhy. Teraz… będziemy potrzebowali tylko czegoś od pani Bandeaux – jakiś włos, trochę płynu ustrojowego – i już jesteśmy w domu.
– I tak miałem się z nią spotkać.
– Więc teraz masz jeszcze jeden powód.
– Jeszcze jeden?
– Daj spokój, detektywie, nie piep… nie wciskaj mi kitu. – Morrisette przechyliła głowę i przyjrzała mu się badawczo. Masz to wypisane na tym swoim paskudnym pysku. Podoba ci się wdówka.
– Jest pociągająca – przyznał ostrożnie.
– No, ciebie na pewno pociąga. Gdyby nie była główną podejrzaną, chętnie byś się z nią umówił, co?
– Nie sądzę – skłamał Reed. – Jak dla mnie jest zbyt szalona.
– Mówiłam ci, żebyś mi nie pieprzył. Cholera, kolejna ćwierćdolarówka. – Zeskoczyła z biurka. – Lubisz, jak są trochę szalone. Albo lekko perwersyjne. Albo nawet bardziej niż lekko. Lubisz, jak są inne. Czy nie na tym polegał problem z tą nauczycielką? Z Helen? Była zbyt konserwatywna.
Reed nie odpowiedział, zacisnął tylko szczęki.
– No dobra! – Morrisette podniosła ręce, jakby się poddawała. – Jestem ostatnią osobą, z którą można rozmawiać o uczuciach. Jeśli w promieniu tysiąca kilometrów znajduje się jakiś nieudacznik, to pewnie właśnie ja umówię się z nim na randkę.
Nie skomentował tego. Nie chciał ciągnąć tej rozmowy. Nie chciał też myśleć o Helen ani zastanawiać się, jak wyglądałoby jego życie, gdyby został w San Francisco, uległ jej naciskom i ożenił się z nią. A co do Caitlyn Bandeaux, nie ma o czym mówić: była podejrzaną. Koniec i kropka. Uważał, że hipoteza z samobójstwem jest już nieaktualna, choć jeszcze nie powiedziałby tego ani prasie, ani rodzinie Bandeaux.
– Może uda ci się namierzyć tę jej terapeutkę, Rebekę Wade. Wyjechała z miasta jakiś miesiąc temu i nie podoba mi się to. Za wszelką cenę spróbuj ją znaleźć. Jak najszybciej. Chcę wiedzieć, dlaczego wyjechała, gdzie jest i co może nam powiedzieć o Caitlyn Bandeaux.
– A słyszałeś o tajemnicy lekarskiej?
– Obejdź to jakoś. Dziwny zbieg okoliczności, że pani doktor właśnie zniknęła.
– Myślisz, że została zabita przez swoją pacjentkę?
– Nic nie myślę, dopóki jej nie znajdziemy. Tymczasem sprawdzę dokładnie alibi Caitlyn Bandeaux.
– To dobry początek – powiedziała, uderzając dłonią w biurko – cholernie dobry początek.
– A to kolejna ćwierćdolarówka. W takim tempie do Bożego Narodzenia zbierzesz na studia dla dzieciaków.
– Bardzo śmieszne – mruknęła. Chyba miała ochotę skląć go od ostatnich, ale ugryzła się w język. – Dam ci znać, kiedy odnajdę doktor Wade. A ty otrząśnij się z tych swoich mrzonek i wykombinuj, jak udowodnić, że Caitlyn Bandeaux zabiła męża.
– Widzę, że chrzanisz zasadę domniemanej niewinności…
– Myślę, że to kompletne… bzdury. Postawię wszystkie oszczędności na studia dzieciaków na to, że pani Bandeaux jest winna bez dwóch zdań.
Sen znów powrócił. Usłyszała głos brata odbijający się echem od skał.
– Pomocy! – krzyczał, a jego wołanie gasło wśród szalejącej burzy. – Niech mi ktoś pomoże!
Caitlyn biegła przez gąszcz wiotkich sosen, ślizgała się na cienkiej warstwie śniegu pokrywającej leśną ściółkę.
– Gdzie jesteś? Charles! – krzyknęła na całe gardło, drapiąc się przez zwalony pień. Czy zbliżała się do niego, czy oddalała? – Charles!
O Boże, o Boże, Boże! Gdzie on jest? Padał śnieg i nadciągała noc, las pogrążał się w ciemności.
Przedzierając się przez gęsty zagajnik, dostrzegła brata leżącego w krzakach; z piersi sterczała mu strzała, a na sztruksowej koszuli miał ciemną czerwoną plamę.
– O nie! – Potknęła się i zaraz podniosła, ale nogi miała jak z ołowiu. Suche liście zaszeleściły pod stopami, gdzieś w oddali zawył pies.
– Charles? Już idę! – Biegła przed siebie, zdyszana, obłoczki jej oddechu unosiły się w mroźnym powietrzu. Gdy dotarła do brata, upadła na kolana i zacisnęła palce na drzewcu strzały.
– Nie! – ostrzegł ją przerażony głos. Odwróciła się i zobaczyła bladą i wyczerpaną twarz Griffina stojącego między młodymi drzewami. Na kołnierzu i potarganych włosach zebrał mu się śnieg.
– Pomóż mi! – zawołała.
Griffin nie ruszył się. Wpatrywał się w strzałę.
– Nie wyciągaj jej!
– Ale on umiera! – Jej głos odbił się echem po lesie i zawirował razem ze śniegiem.
– Zabijesz go, jeśli wyciągniesz strzałę.
Nigdy nie było z niego żadnego pożytku. Żadnego.
– Na litość boską, biegnij! – wrzasnęła, próbując zmusić go do działania. – Sprowadź pomoc! Biegnij do domu!
Charles zajęczał. Z kącików ust sączyła się krew. Patrzył na nią zamglonymi oczami, ale chyba jej nie widział. Śnieg zaczął przykrywać mu twarz.
– Biegnij! – wrzasnęła na Griffina, ale zniknął za gęstniejącą kotarą śniegu. Po prostu zniknął. Przestrzeń między dwoma drzewami nagle pociemniała i opustoszała.
Nie było czasu do stracenia. Musiała coś zrobić. Przezwyciężyła strach, chwyciła mocno strzałę i pociągnęła. Palce ześliznęły się po śliskim drzewcu, strzała nawet nie drgnęła. Caitlyn jeszcze raz zacisnęła palce. Zamknęła oczy i pociągnęła z całej siły. Usłyszała chrzęst i zorientowała się, że trzyma w górze strzałę z grotem błyszczącym czerwono w świetle wschodzącego księżyca.
Charles złapał ostatni chrapliwy oddech.
Wydał przeraźliwy jęk, a potem zaległa cisza.
Martwa cisza.
Był taki spokojny. Nieruchomy. Odsunęła się od niego, zerwała na równe nogi i zaczęła biec.
Szybciej. Między brzozami.
Szybciej. Przez zamarznięty strumień.
Szybciej. W górę, do domku łowieckiego.
W płucach czuła ogień, jej stopy ślizgały się po oblodzonej ziemi. Las był ciemny. Złowieszczy. Napierał na nią, a niebo bombardowało ją śniegiem i lodem. Śnieg przykrył znajome ścieżki, przykleił się do rzęs, kłuł w policzki i przemalował krajobraz tak, że nie wiedziała, gdzie jest i dokąd iść.
– Pomocy! – krzyknęła, wciąż trzymając strzałę. – Błagam! Pomocy!
– Caitlyn? – Głos Bernedy był kruchy jak zmarznięta gałązka.
Caitlyn nie widziała matki przez śnieżną zamieć.
– Mama? Gdzie jesteś?
– Caitlyn? Chodź tutaj natychmiast! – syknęła matka.
Caitlyn wydostała się z lasu. Dysząc, z bijącym sercem, zobaczyła wreszcie starą, dużą chatę, z ciepłymi plamami światła w oknach, dymem unoszącym się z komina i soplami lodu błyszczącymi pod okapem. Przez otwarte drzwi niosła się muzyka. Sylwetka matki wyraźnie odcinała się na ciemnym tle. Wyglądała jak wysoki, czarny anioł patrzący groźnie na Caitlyn wbiegającą na ganek.
– Pomocy! Musimy sprowadzić pomoc. Charles, on jest ranny!
Berneda dostrzegła strzałę w ręce córki, jej twarz przybrała kolor padającego śniegu, oczy zapłonęły oskarżycielsko. Przyłożyła dłoń do piersi.
– O Boże, Caitlyn – wyszeptała – coś ty zrobiła?
Caitlyn raptownie otworzyła oczy.
Leżała na łóżku przykrytym narzutą. Kiedyś to był jej pokój i jej łóżko. Kwiecista narzuta wyblakła, a koc, który naciągnęła pod brodę, pachniał pleśnią i starością. Była zmęczona po pogrzebie i za radą matki zdrzemnęła się w swoim starym pokoju.