– Jasne. – Uśmiechnął się. – Ale obawiam się, że panią zanudzę. Urodziłem się i wychowałem w Wisconsin, studiowałem w Madison, potem doktoryzowałem się w Michigan. Przez kilka lat wykładałem na uniwersytecie, a potem założyłem prywatną praktykę. Pracowałem w dystrykcie Kolumbii i właśnie zastanawiałem się nad przeprowadzką, kiedy Rebeka zaproponowała, żebym przyjechał tutaj. Savannah wydało mi się interesujące. To prawdziwa odmiana. Więc zdecydowałem się zaryzykować.
– A co z pańskimi pacjentami?
Uśmiechnął się szeroko.
– Stanęli na własnych nogach.
– Wszyscy wyleczeni? Ot, tak? – zapytała, pstrykając palcami. – Psychozy, depresje i wszystko inne?
– Wyleczeni? Hm. To pojęcie względne, ale tak, większość z nich jest w dość dobrym stanie. Kilku z nich skierowałem do moich kolegów po fachu.
– Jak długo jest pan tutaj?
– Około dwóch tygodni.
– Jestem pana pierwszą pacjentką?
– W Savannah tak.
– Ma pan referencje? – spytała i spojrzała na dyplomy i nagrody, które powiesił nad kominkiem. – Och…
– Może pani zadzwonić do Michigan. Porozmawiać z panem Billingsem, dziekanem wydziału psychologii. Niewykluczone, że wciąż tam jeszcze pracuje, ale mógł już przejść na emeryturę.
– Dlaczego przyszedł pan na pogrzeb Josha? To trochę dziwne. Wiedział pan o mnie.
Uśmiechnął się szeroko.
– No dobrze, poddaję się. Szukałem pani. Wiele rozmawiałem z Rebeką – z doktor Wade. Wspomniała o niektórych swoich pacjentach, między innymi o pani. A potem, kiedy przeczytała w internetowym wydaniu „Savannah Sentinel” o śmierci Josha, od razu do mnie zadzwoniła. Pomyślała, że może pani potrzebować pomocy.
– Powinna była raczej do mnie zadzwonić.
– Na pewno próbowała. Tyle że nikt nie odbierał telefonu.
– Faktycznie, nie odbierałam przez kilka dni… nie byłam w stanie. Wydzwaniali do mnie dziennikarze, nie chciałam z nimi rozmawiać. – Zmarszczyła brwi. – Ale dlaczego nie zostawiła żadnej wiadomości?
– Może zadzwoni jeszcze – skłamał, patrząc tej pięknej, wrażliwej kobiecie prosto w oczy. Czuł się podle, ale stłamsił to uczucie.
Caitlyn nie odezwała się, pogrążona w myślach.
Pewnie się zastanawia, czy dobrze zrobiła, przychodząc na to spotkanie. Może właśnie wszystko popsułem. Adam odchylił się na fotelu i złączył dłonie czubkami palców.
– Proszę teraz opowiedzieć mi coś o sobie.
Wzdrygnęła się.
– Zdaje się, że po to tu jestem, prawda? – Spojrzała w okno, najwidoczniej zmagając się ze sobą. – Od czego mam zacząć?
– Od czego pani chce. – Gdy nie zareagowała od razu, powiedział delikatnie:
– Może od tych problemów, które sprawiły, że zgłosiła się pani do doktor Wade? A potem może się pani cofnąć w przeszłość, choćby do samego dzieciństwa. – Posłał jej uspokajający uśmiech. – Zresztą możemy zacząć od czegokolwiek. Chcę po prostu, żeby czuła się pani swobodnie.
– To raczej trudne, gdy się dokonuje wiwisekcji swojego życia.
– To nie jest wiwisekcja.
– Więc analiza.
Pochylił się do przodu, oparł podbródek na splecionych dłoniach.
– Proszę posłuchać, nie wiem, jak wyglądały pani spotkania z doktor Wade, ale zacznijmy od nowa. I proszę nie traktować mnie jak kogoś, kto chce dokonać wiwisekcji czy analizy lub wedrzeć się na terytorium. Możemy zacząć od zwykłej rozmowy. Możemy zacząć od rozmowy o pani rodzinie.
– Moja rodzina – zaczęła i westchnęła głęboko. – Dobrze, w porządku. Zacznijmy od tego, że Montgomery nie potrafią śmiać się ze swoich ułomności – powiedziała, nie patrząc na niego i pocierając palcem brzeg kanapy. Gdy wspominała pierwsze lata swojego życia, kiedy to świat wydawał jej się bezpieczny i wspaniały, rozluźniła się trochę. Opowiedziała o swojej siostrze bliźniaczce, z którą były bardzo związane, opisała krótko resztę licznego rodzeństwa. Starsza siostra Amanda była „ambitna”, brat Troy „kontrolował”, a młodsza siostra Hannah „zamartwiała się”. Najmłodszy braciszek, Parker, zmarł w niemowlęctwie, najstarszy – Charles zginął w dziwnym wypadku na polowaniu. Caitlyn przyznała, że do dziś dręczy ją sen, w którym znajduje w lesie rannego brata. Myśliwy, od którego pochodziła strzała, nigdy nie został odnaleziony.
Mówiła prawie przez dwie godziny. Żadne z jej wyznań nie było dla Adama nowością, choć udawał, że jest inaczej. Robił notatki, zadawał pytania i potakiwał z uwagą. Zażartował nawet kilka razy, a w nagrodę i otrzymał jej czarujący uśmiech.
Jednak cały czas była czujna, patrzyła mu prosto w oczy. Chwilami szybko odwracała wzrok, jakby w nagłym przypływie wstydu.
– …i potem wyszłam za Josha. – Wzruszyła ramionami. – Nikt nie był tym zachwycony.
– Nikt z pani rodziny.
– Tak.
– Dlaczego? Mieli mu coś do zarzucenia?
– Josh był już wcześniej żonaty. Nawet adoptował dziecko Maude z poprzedniego małżeństwa.
– Rozwód to chyba żaden grzech?
– Tak, ale były jeszcze inne powody. Josh uchodził za… uważano, że angażuje się w niepewne interesy. Rodzina myślała, że chodzi mu o moje pieniądze. Hm, mam oszczędności w funduszu powierniczym. – Odchrząknęła. – Ale nie obchodziło mnie, co inni mówią o Joshu. Byłam zakochana. – Przewróciła oczami, potrząsnęła głową i zawahała się, zanim dodała: – Poza tym… byłam w ciąży. – Popatrzyła na swoje dłonie. – Jamie urodziła się siedem miesięcy później i miałaby teraz pięć lat, gdyby… – Przełknęła ślinę. -…gdyby przeżyła. Ona umarła. – Kiwając głową, dodała matowym głosem: – Była moim jedynym dzieckiem… i całym moim życiem. – Zamrugała nerwowo, próbując odegnać łzy.
Tak bardzo starała się zapanować nad swoimi emocjami… Adam szczerze jej współczuł. Bez słowa przesunął się na fotelu w stronę biblioteczki, wziął pudełko chusteczek i podał je Caitlyn.
– Przepraszam – wyszeptała.
– Proszę nie przepraszać. Strata dziecka to ciężkie przeżycie.
– To piekło. – Osuszyła chusteczką kąciki oczu. – Czy ma pan dzieci, doktorze Hunt?
– Nie. – Rebeka nigdy nie chciała mieć dzieci. To również przyczyniło się do rozpadu ich małżeństwa.
– Więc nawet nie może pan sobie wyobrazić, co wycierpiałam. Ból, rozpacz, poczucie winy. Codziennie rano budzę się, myślę o niej i żałuję, że to nie ja umarłam. Chętnie oddałabym za nią swoje życie. – Oczy miała już zupełnie suche, w zaciśniętej pięści trzymała zmiętą chusteczkę. – Ale los nie dał mi wyboru, a mój mąż… – Wypuściła powietrze i wyraźnie się napięła. – Mój mąż zamierzał oskarżyć mnie o przyczynienie się do śmierci dziecka. Wyobraża pan sobie? Tak jakbym… jakbym zabiła córkę, naszą córkę.
– Nie rozumiem.
– Ja też! – Poderwała się. – Twierdził, że dopuściłam się zaniedbania… że nie pojechałam do szpitala na czas, że byłam zbyt zaabsorbowana sobą. To niedorzeczne. Miałam wtedy skręcony nadgarstek, ale nie przeszkadzało mi to, mogłam normalnie opiekować się córką. Tylko że… to wyglądało na zwykłą grypę i… gdy dotarłam do szpitala… – Zamilkła. Utkwiła spojrzenie w oknie, jakby zahipnotyzowana przez gołębia siedzącego na dachu sąsiedniego budynku. Słońce ślizgało się po jej ciemnych lokach, podkreślając ich czerwonawy odcień. – Było za późno. Josh mnie obwiniał. Sama się obwiniałam. Powinnam była przywieźć ją wcześniej, ale nie wiedziałam. – Oderwała wzrok od okna. – Umarł przekonany, że celowo naraziłam życie naszego dziecka. Rozmawiałam o tym wszystkim z doktor Wade, o wszystkim… z wyjątkiem tego oskarżenia. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że Josh przygotowuje pozew. – Opadła na kanapę, spojrzała na zegarek i powiedziała. – Chyba powinnam już iść.