– A ty co o tym wiesz? – Prychnęła i przewróciła oczami. – Mam cholernie dość wszystkich tych pier… głupich glin w wydziale. Wszyscy mi mówią, jak wychowywać dzieci. Wielkie dzięki! Świetnie sobie z nimi radzę.
– Skoro tak mówisz…
– To świetne dzieciaki – powtórzyła.
– Nie przeczę – powiedział z nadzieją, że jej gniew wkrótce minie. Mieli dzisiaj spędzić ze sobą w jednym samochodzie jeszcze sporo czasu, więc lepiej, żeby nie zaczynali od sprzeczki. Reed chciał sprawdzić jeszcze raz alibi kilku osób i zeznania świadków. Zaczną od Stanleya Huberta, sąsiada, który powiedział, że widział na podjeździe biały samochód. Potem może uda im się złapać Naomi Crisman, nieuchwytną dziewczynę Josha, i wreszcie powinni pojechać do Oak Hill, porozmawiać z Montgomerymi. Ciekawe, co oni mają do powiedzenia o człowieku, którego poślubiła Caitlyn.
Reed wiele sobie obiecywał po tych spotkaniach.
– Wykluczyłeś już samobójstwo? – zapytała Morrisette, grzebiąc w torebce.
– Właściwie tak.
– Więc ten, kto go zabił, spartaczył robotę, próbując zatrzeć ślady?
– Na to wygląda. – Reed skręcił w wąską uliczkę, przy której stał dom Bandeaux. Zaparkował przy krawężniku. – Ale pozory mogą mylić. – Wysiadł i skierował się w stronę domu Stanleya Huberta; Morrisette wygrzebała wreszcie z torebki wymiętą paczkę gumy do żucia i pospieszyła za nim.
Ledwie nacisnął dzwonek, usłyszał zachrypnięte szczekanie. Drzwi otworzyły się szeroko.
– Widziałem was przez okno – przyznał mężczyzna o wyprostowanej sylwetce. Pokazali mu odznaki. Obok stał najeżony, siwiejący buldog.
– Szukamy Stanleya Huberta.
– To go znaleźliście. Wchodźcie do środka. – Hubert miał koło osiemdziesiątki, nosił grube okulary, kapelusz panamę i prążkowany garnitur. Pies warknął chrapliwie i ponuro. – Spokój, General – rozkazał Hubert i dźgnął psa laską. – Nie zwracajcie na niego uwagi – zwrócił się do gości. – Zdenerwował się, że przerwaliście mu drzemkę. Chodźmy na werandę. Tam porozmawiamy.
Zagwizdał na psa i podpierając się laską, poprowadził ich do drzwi w głębi domu, niemal doszczętnie odrapanych z farby. Wyszli na werandę. Ogród był otoczony wysokim, dwumetrowym murem, porośniętym bluszczem. Z gałęzi ogromnego dębu w rogu ogrodu zwisały karmniki dla ptaków.
– Siadajcie – poprosił Hubert i wszyscy usiedli wokół stołu ze szklanym blatem. Na gładkiej powierzchni wciąż leżało kilka kropel deszczu. – W czym mogę pomóc?
Reed powiedział:
– Chcemy jeszcze raz wysłuchać pańskich zeznań dotyczących piątkowej nocy.
Hubert, szczęśliwy, że może opowiedzieć swoją historię, powtórzył wszystko słowo w słowo. Około jedenastej trzydzieści, po lokalnych wiadomościach, wyszedł z psem. Zobaczył białego lexusa; od razu rozpoznał markę, bo Caitlyn Bandeaux jeździła takim samochodem, jeszcze zanim się stąd wyprowadziła. Hubert stał na ulicy, paląc cygaro, i czekał, aż pies się załatwi. Nie widział wprawdzie kierowcy, ale gotów był przysiąc, że samochód był taki sam jak ten należący do żony Bandeaux, jeśli nie ten sam.
– Przykro mi, że moje zeznania świadczą przeciwko niej – przyznał, sięgając do kieszeni po cygaro. – Lubię ją. To… udręczona kobieta, można tak powiedzieć, ale przyzwoita. Kiedy mieszkała tutaj, zawsze do mnie machała i uśmiechała się. A jak ona kochała tę dziewczynkę! Szkoda małej Jamie. – Hubert westchnął smutno. – Córeczka sklejała ich małżeństwo, ale w końcu i to nie wystarczyło. – Poprawił rondo kapelusza, zasłaniając się od słońca. – Nie rozumiem tego. Byłem żonaty przez czterdzieści lat, zanim Pan zabrał mi moją Aggie. Dałbym sobie uciąć prawą rękę, i pewnie lewą też, żeby przeżyć z nią jeszcze kilka lat, a dzisiaj… większość małżeństw od razu się rozlatuje. Szkoda, cholerna szkoda. – Odciął końcówkę cygara i się skrzywił. Reed dostrzegł kątem oka, jak czterokrotnie rozwiedziona Morrisette sztywnieje.
– Czy kiedykolwiek rozmawiał pan z panem Bandeaux? – spytała, kryjąc irytację. – Czy myśli pan, że był w depresji?
Hubert oburzył się.
– To znaczy, czy myślę, że popełnił samobójstwo? Wątpię. Naprawdę wątpię. Różne rzeczy się zdarzają, ale on nie wyglądał na człowieka, który chciałby ze sobą skończyć. Josh Bandeaux? Nie. Za bardzo mu zależało na życiu.
– Sądzi pan, że żona mogłaby go zabić? – naciskała Morrisette.
– Tego nie powiedziałem.
– Ale tak pan uważa?
Zmarszczył brwi, wpatrzony w czubek niezapalonego cygara. Pstryknął cienką złotą zapalniczką.
– Nie, myślę, że nie. Ale… czasami… Człowiek doprowadzony do ostateczności może posunąć się do wszystkiego i zrobić coś, o co nikt by go nie podejrzewał. Widziałem to wiele razy. Byłem kiedyś wojskowym. Widziałem, jak z pozoru słabi mężczyźni pokonują niewyobrażalne przeszkody, a z kolei ci silni, ci twardziele załamują się w trudnych sytuacjach. To cholernie trudno przewidzieć.
Hubert razem z prychającym buldogiem odprowadził ich do drzwi. Obiecał zadzwonić na policję, jeśli jeszcze coś sobie przypomni.
– Więc Caitlyn tu była – mruknęła Morrisette, żując w zamyśleniu gumę. – Tylko nic nie pamięta.
– Na to wygląda.
– Jak dla mnie to zbyt słaba i zbyt wygodna wymówka.
Reed, chcąc nie chcąc, musiał się z nią zgodzić. Myślał podobnie.
Przeszli przez żelazną furtkę prowadzącą do domu Bandeaux. Żółta taśma została już zdjęta, a przed garażem stał srebrny jaguar.
– Ktoś jest w środku – zauważyła Morrisette. Nagle frontowe drzwi otwarły się z hukiem.
Po schodach zbiegła dziewczyna w rozwianej sukience, z włosami w nieładzie i zmartwioną miną. Naomi Crisman. Omal nie wpadła na Morrisette.
– Och! – Zatrzymała się gwałtownie. – Przepraszam, nie zauważyłam pani… – Spostrzegłszy, że są z policji, natychmiast zmarszczyła pięknie zarysowane brwi i nachmurzyła się.
– Detektyw Reed.
Skinęła głową i poprawiła pasek torebki, starając się opanować.
– Czy mogę coś dla pana zrobić?
– Proszę odpowiedzieć na kilka pytań.
– Myślałam, że mamy to już za sobą.
– Chcę tylko jeszcze coś sprawdzić. – Reed posłał jej obezwładniający uśmiech. – Czy możemy porozmawiać w środku?
Naomi ostentacyjnie spojrzała na zegarek i zawróciła do drzwi, już bez tej energii, z jaką kilka minut temu wybiegła.
– Ciarki mnie przechodzą, gdy jestem w tym domu – przyznała, prowadząc ich do przytulnego pokoju naprzeciw gabinetu Josha.
Naomi Crisman miała idealną figurę, duży biust, szczupłą talię i ładnie zaokrąglone biodra. Zadbana, modnie ostrzyżona miała na sobie różową sukienkę i sandały na diabelnie wysokich obcasach. Nie był to strój pogrążonej w żałobie narzeczonej. Najwyraźniej Naomi nie oglądała się wstecz i żyła dalej własnym życiem.
Gdy weszli do pokoju, wskazała im dwa krzesła obite materiałem w kolorze szałwii. Stanęła w drzwiach na korytarz, założyła ręce na piersi i zacisnęła usta z irytacji.
– Odpowiedziałam już na setki pytań – warknęła, gdy Reed wyjął swój notatnik, a Morrisette włączyła magnetofon i postawiła go na stole.
– Wiem, ale będzie ich jeszcze kilka. Żeby wyjaśnić pewne sprawy – powiedział Reed. – Zacznijmy od żony pani narzeczonego.
– Której?
– Tej, z którą wciąż był żonaty, Caitlyn Montgomery.
– A, o nią chodzi. – Naomi prychnęła niecierpliwie. – To wariatka.
– Dlaczego tak pani sądzi?
– Bo jest szalona. Nie ma wątpliwości. Dajcie spokój, przecież wiecie. – Przewróciła oczami. – Sprawdźcie w miejscowych szpitalach. Josh mówił, że kilka razy lądowała na oddziale psychiatrycznym. Przynajmniej raz, może nawet kilka razy, próbowała popełnić samobójstwo. A kiedy już się wydawało, że jej się poprawia, no, wiecie, psychicznie – nie wiem, czy to w ogóle możliwe, nie znam się – za każdym razem choroba wracała. Przegrana sprawa. Wariatem jest się całe życie.