Ale Maribelle sugerowała też, że dziewczyny powinny dzielić się z nią napiwkami. Chytre babsko! Cricket kusiło, żeby rzucić tę robotę. Dokończyła colę i wrzuciła pusty kubek do kosza. Noc była parna, niebo ciemne, bez gwiazd i księżyca. W świetle latarni krążyły roje owadów. Jakiś natrętny komar bzyczał jej nad uchem.
Pacnęła komara i skręciła tuż za stacją benzynową. Ból, który dokuczał jej przez większość dnia, wydawał się ustępować. Nogi zrobiły jej się jak z waty, ledwo nad nimi panowała. Oczy zaszły jej mgłą. Zbyt długo pracowała. Zdecydowanie zbyt długo.
Z większym niż zazwyczaj trudem Cricket znalazła swój samochód. Stał pod latarnią, która coś dzisiaj szwankowała, na przemian włączała się i wyłączała. Ulica była opustoszała, ale to nic nie szkodzi, pomyślała Cricket. Głowa zaczęła jej ciążyć. Boże, co się z nią dzieje? Otworzyła samochód i usłyszała czyjeś kroki, wyczuła czyjąś obecność. Bez strachu obejrzała się i zobaczyła jakąś postać – mężczyzna czy kobieta? – przyczajoną w cieniu.
Wśliznęła się do samochodu i zaczepiła obcasem o ramę drzwi.
– Cholera – zamruczała, ale zauważyła, że tak naprawdę mało ją to obchodzi. Widziała jak przez mgłę i… i nie mogła usiąść prosto za kierownicą, nie mogła trafić kluczykiem do stacyjki. Jezu, co się dzieje? Czuła się jak pod wpływem jakichś prochów, jakby ktoś… dosypał jej czegoś do coli?
Usłyszała kroki, ktoś biegł w jej stronę… kobieta, wyglądała znajomo… pewnie jej pomoże. Cricket chciała coś powiedzieć, próbowała zachować trzeźwość umysłu. Proszę mi pomóc, usiłowała krzyknąć, ale nie wydała żadnego dźwięku. Słowa uwięzły jej w gardle, gdy rozpoznała zbliżającą się kobietę.
Co ona tu robi? Dlaczego? Czy czekała na nią? Spodziewała się jej? O Boże. Nagle jak grom z jasnego nieba spadła na nią cała prawda. Zauważyła ciasne rękawiczki i białe zęby odsłonięte w szerokim uśmiechu.
Uśmiech jak u kota z Cheshire z Alicji w Krainie Czarów.
Albo jeszcze gorszy. Uśmiech był zimny, a oczy błyszczały niecierpliwie. Kobieta sięgnęła do torebki, wyciągnęła szklany słoik i w świetle samochodowej lampki Cricket zobaczyła owady: przeróżne, kłębiące się, wspinające po ściankach słoja, ruszające cienkimi nogami, skrzydełkami i czułkami. Wdrapywały się jedne na drugie, próbując dostać się na górę i uciec.
– Twoi przyjaciele? – zapytała kobieta, obrzucając ją złowieszczym spojrzeniem. – Myślę, że tak.
Cricket wiedziała już, że zginie.
Rozdział 20
Nie powinnaś tu przyjeżdżać.
Usłyszała własny drwiący głos. Przekręciła kluczyk w stacyjce i wsłuchała się w dźwięk gasnącego silnika. Orzeźwiający wiatr kołysał gałęziami dębów i szeleścił w gęstych zaroślach.
– Wiem, ale to urodziny Jamie – powiedziała głośno. Dom był taki spokojny, ciepłym światłem rozjaśniał ciemność.
Dom Jamie. Ścisnęło ją w gardle, gdy wyobraziła sobie śliczną buzię trzyletniej córeczki. Nie rozpłakała się. Dawno temu zdążyła już wypłakać rzekę łez. Szybko, zanim opadły ją złe myśli, schowała kluczyki do kieszeni i wysiadła z lexusa.
Noc była ciepła, wiatr delikatnie muskał jej policzki. Poszła w stronę kutej żelaznej bramy. Myślała, że będzie zamknięta, ale klamka ustąpiła, zaskrzypiały stare zawiasy. Z ziemi niczym dym podniosła się osobliwa mgiełka, zatańczyła wokół jej stóp i przeleciała między koronkowymi gałęziami. Kiedy tak stała przed domem, który był niedawno również jej domem, obudziły się w niej wątpliwości. Czy podjęła słuszną decyzję? Była sama. Ale przecież zawsze była sama, prawda? Jedna z siedmiorga rodzeństwa, a mimo to samotna. Bliźniaczka – samotna. Mężatka – samotna. Matka – teraz samotna.
Wiatr rozwiewał jej włosy, gorący jak w południe. Ledwie słyszała przejeżdżający samochód i szczekanie psa sąsiada, tak głośno i boleśnie biło jej serce.
Teraz albo nigdy.
Albo porozmawia z Joshem, albo pozwoli umrzeć ich małżeństwu.
Zebrawszy się na odwagę, ruszyła kamienną ścieżką. Trzy stopnie prowadzące na werandę, gdzie wisiały koszyki z petuniami i odurzająco pachniał wiciokrzew. Już miała zapukać, ale drzwi były uchylone.
Zapraszająco.
Nie rób tego! Nie wchodź tam! Usłyszała głos Kelly tak wyraźnie, jakby siostra stała tuż obok.
Skuszona srebrną smugą światła weszła do środka, a jej kroki odbiły się echem w wysokim holu. Zegar zaczął wybijać godzinę, z głośników sączyła się delikatna muzyka… melancholijna, klasyczna – dochodziła z gabinetu Josha.
Przeszła przez próg i zobaczyła go leżącego na biurku. Jedna ręka zwisała z biurka, z nadgarstka kapała krew, tworząc kałużę na miękkim dywanie.
– Josh! – krzyknęła. Zadzwonił telefon.
Jeden dzwonek. Telefon stał na biurku tuż przy głowie Josha.
Drugi dzwonek. Boże, czy powinna odebrać?
Trzeci dzwonek.
Caitlyn usiadła gwałtownie, zlana potem. Serce biło jej jak szalone. Była we własnym domu. W swoim łóżku. Ale wciąż miała przed oczami ten przerażający obraz.
Martwy Josh leżący na biurku w swoim gabinecie. Otwarte drzwi na werandę, pozew o spowodowanie śmierci córki. Nie musiała oglądać zdjęć z miejsca zbrodni, żeby wiedzieć, że to wszystko prawda. Skąd to wie? Może tam była? Może była świadkiem zbrodni? Nie, niemożliwe. To nie może być prawda.
Zadzwonił telefon. Sięgnęła po słuchawkę.
– Słucham – wyszeptała.
Cisza.
Dreszcz przebiegł jej po plecach.
– Halo? Kto mówi?
Cisza.
Przerażona rzuciła słuchawkę. Boże, co się dzieje? Trzęsącą się ręką potarła czoło.
To tylko zły sen. Bardzo zły sen.
Kto mógł dzwonić o trzeciej piętnaście nad ranem?
Kto zadzwonił i nie odezwał się ani słowem?
Pomyłka?
Starając się opanować, zaczerpnęła głęboko powietrza. W nogach łóżka leżał Oskar, ziewał, przeciągał się.
– Chodź tutaj. – Poklepała poduszkę obok, Oskar powoli przysunął się do niej i zwinął w kłębek. Głaskanie jego nastroszonego futerka i szum wentylatora pod sufitem uspokajały ją.
Znów zadzwonił telefon.
Wymacała kontakt, włączyła światło i podniosła słuchawkę.
– Halo?
Żadnej odpowiedzi.
– Halo?
Czekała z bijącym sercem, w słuchawce słyszała tylko czyjś płytki oddech.
– Kto to?
Nic. Żadnej odpowiedzi.
Dostała gęsiej skórki… czy jej się wydaje, czy w tle słychać muzykę? Dlaczego nikt nie odpowiada? Odłożyła słuchawkę i sprawdziła numer na wyświetlaczu. Numer nieznany. Tyle to sama już wiedziała. Potarła czoło ręką. Telefon znów zadzwonił.
Cholera! Podskoczyła na łóżku. Zanim odebrała, spojrzała na wyświetlacz. Dzwonił Troy. Odebrała.
– Słucham?
– Caitlyn? Mówi Troy. Przepraszam, że dzwonię tak późno, ale chyba powinnaś wiedzieć. Mamę właśnie zabrano do szpitala. Serce.
– Nie! Boże, i co?
– Nie wiem. Przed chwilą dzwonili z pogotowia. Właśnie jadę do szpitala Eastside General.
– Zaraz tam będę – powiedziała bez namysłu. – Spotkamy się w szpitalu. Troy, dzwoniłeś do mnie kilka minut temu?
– Nie. Bo co?
– Zadzwonił telefon, odebrałam, ale nikt się nie odezwał.
– To nie ja – powiedział.
Kurczowo zacisnęła palce na słuchawce.
– Pewnie pomyłka – powiedziała, nawet przez moment w to nie wierząc. Zdjęła koszulę nocną, włożyła dżinsy i bluzę. Wsuwając nogi w sandały, poczuła coś szorstkiego.
– Co do diabła? – warknęła i zobaczyła wewnątrz sandałów ciemne plamy. Instynktownie wiedziała, że te czerwonawe ślady to krew. Tej nocy, gdy zginął Josh, miała na nogach sandały. Zrobiło jej się niedobrze. Zrzuciła je jakby parzyły. W popłochu znalazła adidasy, włożyła je na nogi i zbiegła szybko po schodach. Gdy była przy tylnych drzwiach, znów zadzwonił telefon. Spojrzała na wyświetlacz.