Mieszkał z nią.
Znał ją.
Rozumiał.
Wiedział, że jest w stanieją znaleźć.
Ale zaczynał się martwić, że może już nie zdążyć. Czas uciekał. Z każdym dniem nabierał pewności, że Rebeka nie żyje.
Co gorsza, miał złowieszcze przeczucie, że jej zniknięcie jest w jakiś sposób związane z Caitlyn Montgomery Bandeaux.
Rozdział 21
Nie wiem, gdzie ona jest – powiedziała Sugar, stojąc w drzwiach. Caesarina warczała ostrzegawczo.
– Ale Christina Biscayne mieszka tutaj?
Sugar przytaknęła. Nie lubiła policjantów. Nie ufała im. Ale detektyw Reed wyglądał inaczej, miał surową, męską urodę i badawcze spojrzenie. Nie to co ten gburowaty szczyl, który przesłuchiwał ją po śmierci Josha. Tamten gliniarz to dzieciak, a ten to zdecydowanie mężczyzna. Przyszedł z kobietą – jędrne ciało, wyzywające spojrzenie i naprawdę fatalna fryzura.
– Cricket jest dorosła. Czasami nie wraca do domu.
– Będzie później?
– Kto to wie? Mam nadzieję, że tak.
– Nie chodzi do pracy? – zapytała policjantka.
– Chodzi. Na różne godziny.
Wydawało się, że chcą jeszcze o coś zapytać, ale tylko poprosili, żeby Cricket, jeśli się zjawi, zadzwoniła na policję. Sugar stała w drzwiach, patrząc jak detektyw Reed wsiada do samochodu. Ładnie się poruszał. Gdy szedł, stawiając długie, lekkie kroki, spodnie opinały mu się na naprężonych pośladkach. Będąc już w samochodzie, założył ciemne okulary, takie, jakie noszą piloci samolotów. Właściwie nie był przystojny, nie miał hollywoodzkiej urody, ale było w nim coś naturalnie seksownego i męskiego. Policjantka zapaliła papierosa, cofnęła samochód, dodała gazu i z hukiem popędziła wyboistą drogą, zostawiając za sobą tuman kurzu. Sugar wciąż stała w drzwiach, zadając sobie pytanie, gdzie, do diabła, jest jej siostra.
Gdzie ja, do diabła, jestem? Zimno, mokro, ciemno… leżę chyba na jakimś klepisku. Cricket nie mogła się ruszyć, nie mogła unieść głowy, nie miała pojęcia, jak długo już tu jest. Ręce związane z tyłu, nogi spętane, usta zaklejone taśmą. Zresztą i tak nie mogłaby nic zrobić. Odkąd ją tu przywieziono jej własnym samochodem i przewieziono dziecięcym wózkiem do tej brudnej, śmierdzącej dziury w ziemi, była oszołomiona narkotykami, niezdolna do żadnego ruchu. Pod drzwiami widziała błyski światła, gdy jej porywaczka, która mówiła o sobie: Atropos, wychodziła ze swojego pokoju. Godziny – a może dni – mijały. Cricket nie wiedziała dokładnie, ile czasu leży w tej zapomnianej piwnicy.
– Znowu się obudziłaś?
Drgnęła przestraszona. Nie słyszała kroków.
– No cóż, to już długo nie potrwa, prawda?
Goń się, suko! W głowie Cricket panował chaos. Albo bardzo długo spała, albo została czymś ogłuszona. Paliło ją pragnienie i chyba się zmoczyła… pamięta, że chciało jej się siusiu, a teraz już nie…
Zabiłaby tę sukę, ale nie miała ani możliwości, ani siły. Za każdym razem, gdy odzyskiwała jasność umysłu i chciała rzucić się na swoją oprawczynię, nagle ogarniała ją senność. Nafaszerowano ją narkotykami, to pewne. Ale gdyby tylko udało jej się dojść do siebie… ta suka już byłaby trupem. Trupem!
– Proszę. Pomyślałam, że możesz czuć się samotna. – Atropos przykucnęła tuż przy niej i włączyła latarkę. Wąski promień światła wydobył z ciemności stare spróchniałe drewno, potłuczone szkło, butelki i coś jakby trutkę na szczury. O nie…
Atropos postawiła na podłodze duży słój. Wydawał się ruszać, oddychać i pęcznieć.
Cricket spociła się cała. Nie mogła oderwać wzroku od słoja. Serce waliło jej nieprzytomnie.
– Patrz! – Atropos skierowała światło latarki prosto na słój. W środku były gniazda pająków i koronkowe nici pajęczyn rojące się od nowo wyklutych malutkich pajączków rozłażących się we wszystkie strony. Stare pająki rozglądały się bacznie, niektóre uniosły przednie odnóża, gotowe pożreć młode innych pająków. – Hodowałam je od tygodni – wyjaśniła Atropos.
Cricket zaczęła się trząść.
Atropos wyjęła z kieszeni mniejszy szklany słoik i zbliżyła go do światła. W środku siedziały owady… świerszcze. Trzy czy cztery ciemne świerszcze.
Na miłość boską!
Atropos ostrożnie odkręciła słoik i peseta wyjęła jednego małego świerszcza. Miotał się, próbował wyrwać, ale nadaremnie. Atropos otworzyła słój z pająkami. Przez krótką dramatyczną chwilę przytrzymała świerszcza nad otwartym słojem, a potem upuściła.
Przerażona Cricket patrzyła. Świerszcz wylądował w pułapce z pajęczyn i przykleił się do nici.
Walczył, ale tylko przez moment.
Pająki rzuciły się do ataku.
Cricket, chora ze strachu, patrzyła, jak walczą. Zwyciężył duży brązowy pająk, zatopił w świerszczu śmiertelny kolec.
Cricket zadygotała. Serce waliło jej jak młotem, żołądek podszedł do gardła.
– Hm, niezbyt miły widok. – Atropos zawiązała wokół słoja splecioną czerwono-czarną nić. – No cóż, przedstawienie skończone. Dobranoc, pchły na noc. Karaluchy pod poduchy, a szczypawy do zabawy.
Przyświecając latarką, weszła na górę po skrzypiących schodach.
Cricket znów ogarnęła ciemność.
Słój z pająkami stał kilka centymetrów od jej twarzy. Nie musiała być geniuszem, żeby domyślić się, jaki los zgotowała jej Atropos. Do oczu napłynęły jej łzy.
A tuż obok, w ciemnościach czaiły się pająki.
Zrobiłaś to?
Usiłowałaś zabić Amandę?
Jechała przez miasto i znów męczył ją ten okropny głos podobny do głosu Kelly. Omal nie przejechała na czerwonym świetle. Włączyła radio, próbując go zagłuszyć. Nie pomogło. Nie dawał jej spokoju.
A Josh? Zabiłaś go… to takie cholernie wygodne, że nic nie pamiętasz.
Śnił ci się martwy Josh leżący na biurku. A co z Amandą? Nie pamiętasz, jak byłaś w jej garażu? Jak wodziłaś palcami po gładkim lakierze jej małego czerwonego kabrioletu? Czułaś pod palcami nawet najmniejszą skazę na powierzchni składanego dachu.
Potem atak Bernedy. Lekarze mówią, że nie zażyła lekarstwa, że nie było w jej krwi śladów nitrogliceryny, choć Lucille przysięga, że Berneda połknęła pigułkę. Byłaś tam. Poszłaś powiedzieć jej dobranoc. Widziałaś na stoliku fiolkę z nitrogliceryną. Nawet jej dotknęłaś, gdy sięgałaś po chusteczkę… zrobiłaś coś jeszcze? Coś, co siedzi teraz w jakimś ciemnym kącie twojego mózgu, dziurawego jak ser szwajcarski? Boże, trzeba być potworem, żeby próbować zabić własną matkę!
Zaparkowała w bocznej uliczce. Spojrzała na elegancki wiktoriański dom, w którym mieściły się prywatne biura. Z samochodu zobaczyła okna gabinetu Adama. Drugie piętro, tuż pod dachem. Spędziła w szpitalu sporą część dnia i zrobił się już prawie wieczór, ale Adam zgodził się z nią spotkać. Cienie domów i drzew wydłużały się, zapowiadając nadejście zmierzchu.
Czy Adamowi na pewno można ufać? Czy nie kierują nim jakieś ukryte motywy?
Wypadek Amandy, spotkanie z rodziną i ten atak matki wykończyły ją. Zwłaszcza spotkanie z rodziną. Cały ten melodramat. Wszystkie te sekrety. Wszystkie te cholerne niedomówienia. Nic dziwnego, że co chwila ktoś z Montgomerych dostosował świra.
Czas to przerwać.
Czas w końcu odzyskać równowagę. Przepędzić demony. Adam Hunt jest teraz jej psychoterapeutą i na pewno potrafi jej pomóc. A ona musi komuś zaufać. Nie policji. Nie swojej rodzinie. Nie własnemu umysłowi. Ani nawet nie Kelly.