Выбрать главу

Nie patrzyła na niego, wzrok miała wbity w podłogę, pocierała nerwowo ramiona.

– Złe… to właściwe słowo. Wyczuwam, że są złe. To nie jakiś jurny palant, któremu staje, jak sobie pogada z tancerką, nie… te telefony są inne. – Podniosła głowę i spojrzała na niego. Była przerażona. Naprawdę przerażona. Przełknęła z trudem ślinę.

– Boję się… Boję się, że ten zboczeniec mógł dopaść Cricket.

Rozdział 24

Detektywie Reed, czy to prawda, że Berneda Montgomery została zamordowana w szpitalu?

Reed wysiadł z samochodu i od razu natknął się na tę upierdliwą reporterkę, Nikki Gillette. Miała na sobie spłowiałe dżinsy, bawełniany T-shirt i sportowe buty. Czekała tutaj, przy bocznym wejściu, podczas gdy większość jej kolegów po fachu rozbiła obóz przed główną bramą szpitala.

– Bez komentarza.

– To już drugie zabójstwo i trzecie usiłowanie zabójstwa w ciągu dwóch tygodni, jeśli weźmiemy pod uwagę to, co przytrafiło się Amandzie Montgomery. Co to oznacza?

– To oznacza, że dwie osoby nie żyją. Jedna żyje. – Odwrócił się na pięcie i ruszył do drzwi.

Nie dała się spławić. Musiała prawie biec, ale zdołała dotrzymać mu kroku. Jasne, była szczupła, wysportowana, w świetnej formie. Reed nie znosił tej piegowatej baby o różowawych włosach. Oznaczała kłopoty. Poważne kłopoty. Patrzyła na niego przez ciemne okulary, wydymając gniewnie usta. Ale nie poddawała się. Była przecież córeczką sędziego Ronalda Gillette. Porażka nie była zapisana w jej genach.

– Ale czy w Savannah grasuje seryjny morderca? – zapytała.

– Bez komentarza.

– Detektywie, proszę posłuchać…

– Nie, pani Gillette, to pani posłucha. Mam robotę i brak mi czasu na takie pierdoły. Zrozumiała pani? Kiedy przygotujemy oświadczenie, będzie pani mogła porozmawiać z rzecznikiem policji. Z przyjemnością panią o wszystkim poinformuje. A teraz muszę iść. – Szklane drzwi rozsunęły się i wszedł do środka. O dziwo, nie poszła za nim. Przeskakując po dwa stopnie, wbiegł na drugie piętro, gdzie czekała na niego kolejna kobieta. Ciężki dzień.

– No, najwyższy czas – zamruczała Morrisette.

Stojący za nią policjant, Joe Bentley, przewrócił oczami, a Reed pomyślał, że Morrisette pewnie już im wszystkim dała popalić. Kolejny policjant z ostrzyżonymi najeża rudawymi włosami i zakrzywionym nosem posłał Morrisette wściekłe spojrzenie, a do Reeda szepnął głośno, tak żeby wszyscy słyszeli:

– Żona pana szukała i, jak Boga kocham, jest wkurzona.

– Goń się, Stevens – odpaliła Morrisette.

– Ach, zapomniałem, że to przecież ty jesteś głową rodziny i…

– Daruj sobie – warknął Reed. – Nie mamy czasu.

– Dziękuję, kochanie – zaświergotała Morrisette, żeby dolać oliwy do ognia, a potem spoważniała. – Wygląda na to, że ktoś nie mógł się doczekać na kostuchę. – Weszli do pokoju Bernedy Montgomery. Leżała na łóżku z otwartymi oczami utkwionymi w sufit; na stolikach i parapecie stały kwiaty i kartki z życzeniami szybkiego powrotu do zdrowia. Ale w obecnej sytuacji pani Montgomery już ich nie potrzebowała.

Diane Moses i jej ekipa stawili się w pełnym składzie. Pokoje sąsiadujące z pokojem Bernedy zostały odgrodzone żółtą taśmą.

– Pracujemy szybko, ale wolno nam idzie. Administracja szpitala nas pogania. Nie podobają im się nasi fani z kamerami koczujący w holu. No i pewnie chcieliby jak najszybciej zrobić użytek z tych łóżek. Wiecie, ile kosztuje jedna noc tutaj? Dużo. Kilka tysięcy. Tylko za sam pobyt. Bez żadnych badań. Więc pewnie chcieliby, żeby to łóżko zwolniło się jak najszybciej. A ją wysłać do kostnicy. I to migiem – powiedziała Diane, gdy jej zespół krzątał się po pokoju. Reed przyjrzał się ofierze. – Spójrz tutaj. – Diane wskazała na nadgarstki Bernedy. – Prawdopodobnie walczyła. Jedna jej ręka była przywiązana do łóżka, żeby nie ruszała nią i nie wyrwała igły od kroplówki, ale i tak igła leżała obok. Na nadgarstku są ślady.

Reed przyglądał się siniakom. Przez co ta kobieta musiała przejść, zanim zginęła!

– Są inne ślady?

– Nie, ale sprawdzamy pod paznokciami. Mamy nadzieję, że zaatakowała zabójcę wolną ręką, i znajdziemy naskórek do badań DNA.

– Jak to się stało? Przecież miała coś z sercem, nie podłączyli jej do monitora?

– Owszem, ale pielęgniarka, która czuwała w dyżurce, pobiegła do innego pacjenta. W pokoju 312 włączył się alarm. Przypuszczam, że nasz morderca wśliznął się tam, odłączył faceta od monitora, a gdy alarm zaczął piszczeć, wszyscy pognali do tamtego pokoju. Morderca zakradł się do Bernedy, wyłączył monitor i załatwił ją. Nie potrzebował wiele czasu. I tak już ledwo żyła.

– Jej alarm się nie włączył?

– Nawet nie pisnął. Był wyłączony, ale na pewno nie przez pielęgniarki. Ktoś wiedział, co robi.

– Wspaniale – warknął. – A ten facet z 312? W porządku?

– Ledwie zipie. Nic nie pamięta. Ale sprawdzamy też jego pokój i pytamy wszystkich z nocnej zmiany, co pamiętają, Jak dotąd nikt nic nie widział. Nic podejrzanego.

– Czas zgonu?

– Między trzecią piętnaście a trzecią dwadzieścia; to znaczy wtedy odezwał się alarm tamtego faceta. Kiedy pielęgniarki wróciły do dyżurki, było już po wszystkim.

– A wcześniej? Została przyjęta chyba wczoraj. Może coś mówiła?

Morrisette potrząsnęła głową.

– Właściwie nie. Otworzyła wieczorem oczy i powiedziała coś niewyraźnie. Pielęgniarka nie mogła zrozumieć. Wydawało jej się, że pacjentka prosi o cukier. Ale to niemożliwe, przecież pani Montgomery miała lekką cukrzycę.

– Lekką?

– Nie brała insuliny. Pokojówka, Lucille, natychmiast się spakowała. Hannah, najmłodsza córka Bernedy, twierdzi, że pokojówka wybiera się do swej siostry na Florydę. Skoro stara wyciągnęła kopyta, to nic tu po niej.

– Rozumiem, że nie jest blisko związana z rodziną.

– Chyba nie, chociaż opiekowała się wszystkimi dziećmi. Z tego co zrozumiałam, dostanie część majątku.

Reed przypomniał sobie detektywa Montoyę z policji w Nowym Orleanie. Twierdził, że córka Lucille zaginęła.

– Wróci na pogrzeb?

– Nie wiadomo. Dla mnie to trochę dziwne, ale przecież w tej rodzinie wszystko jest dziwne.

Trudno nie zauważyć, pomyślał Reed.

– Rodzina jeszcze tu jest?

– W poczekalni. Pomyślałam, że zechcesz z nimi porozmawiać.

– Porozmawiam. – Poszedł za nią korytarzem do poczekalni. Caitlyn, Hannah i Troy siedzieli zgarbieni na niewygodnych kanapach. Amanda stała obok doniczki z palmą. Wszyscy mieli twarze naznaczone bólem.

– Mówiłam panu – odezwała się Amanda, gdy tylko wszedł – mówiłam panu, że tak będzie! – Siniak nad okiem przybrał kolor, którego w żaden sposób nie dało się zamaskować makijażem, ale poza tym nie było po niej widać żadnych skutków niedawnego wypadku. – Widzi pan, co się stało! – ciągnęła wzburzona. – Nasza matka nie żyje. Mój Boże, czy wy kiedyś złapiecie tego psychopatę?

– Robimy, co w naszej mocy.

– To nie wystarcza. Nie widzi pan? Macie coraz mniej czasu. Ten, kto to robi, zwiększył właśnie tempo. Lepiej wynajmiemy prywatnych detektywów.

– Amando, uspokój się – rozkazał Troy. Siedział zgarbiony w rogu kanapy, splecione dłonie zwiesił między kolanami. Twarz miał zbolałą. Wyglądał jakby nie spał od wielu dni.

– Nie mów mi, co mam robić. Ktoś zabił naszą matkę. I myślę, że prywatny detektyw to dobry pomysł. Najwyraźniej szaleje tu jakiś psychopata i wykańcza nas po kolei. Z jakiegoś powodu uwziął się na Montgomerych. Nikt z nas nie jest bezpieczny.