– Na przykład Cricket Biscayne i Rebekę Wade.
Morrisette przesunęła okulary na czubek głowy.
– Do jutra powinniśmy dostać raport.
– Może wreszcie nam się poszczęści – powiedział Reed, ale tak naprawdę w to nie wierzył. Nawet przez chwilę.
– Może. – Sylvie otworzyła drzwi furgonetki. Zdążyła wsiąść do środka, zapalić papierosa i z rykiem silnika wyjechać z parkingu, zanim Reed pokonał niewielki odcinek do swojego starego el dorado. Gdyby włożyć w ten wóz trochę pieniędzy, byłby prawdziwym cackiem. Ale z nędzną tapicerką i powgniataną karoserią wyglądał jak kupa gówna. Choć nie trzeba było spłacać za niego rat. I wciąż był na chodzie, mimo trzydziestu tysięcy kilometrów przejechanych na drugim już silniku. Reed nie miał większych wymagań.
Usiadł za kierownicą i poczuł, jak uginają się stare sprężyny. Powinien włożyć pod tapicerkę nową gąbkę, ale nie miał czasu ani ochoty zabierać się do remontu wraka, przynajmniej nie teraz. Teraz chciał złożyć Caitlyn Bandeaux niezapowiedzianą wizytę, chciał ją zaskoczyć. Od czasu do czasu obserwował jej dom, ale nie zauważył nic szczególnego. Śledził ją trochę, ale nie miał zbyt wiele czasu. Czuł, że spartaczył tę robotę.
Jeszcze nic straconego. Z rana przypuści atak na Katherine Okano i dowie się, dlaczego wciąż nie ma nakazu przeszukania domu Caitlyn Bandeaux. Przypuszczał, że chodziło tu o znajomości, a nie o procedurę. Montgomery byli hojnymi sponsorami policji i wypchali więcej sędziowskich kieszeni niż ktokolwiek inny. Zawsze wiedzieli, których polityków wspierać, czasem oficjalnie, czasem pod stołem. Jak na ironię, im lepiej smarowali tryby sprawiedliwości, tym wolniej się one obracały.
Ale to wszystko wkrótce się zmieni.
On tego dopilnuje.
Przekręcił kluczyk. Bestia zakasłała kilka razy, zanim wreszcie ruszyła.
– Teraz lepiej – mruknął. W samochodzie wciąż czuć było zapach papierosa Morrisette. Tak mu się przynajmniej wydawało. Nie mógł się uwolnić od tej kobiety. Włączył wycieraczki i otworzył okno.
Wieczór jeszcze nie nadszedł, ale zwykle jasne ulice pociemniały od ciężkich chmur. Z drzew kapało, deszcz zacinał, a spod kół pryskały fontanny brudnej wody. Niestety wciąż było gorąco, szyby zaparowały. Włączył klimatyzację i wyjechał z parkingu.
Droga do Caitlyn Bandeaux zajęła mu tylko kilka minut. Urocze gniazdko, pomyślał, patrząc na elegancki, starannie odnowiony dom, zbudowany tuż po wojnie secesyjnej… albo, jak twierdzili miejscowi, po wojnie wywołanej agresją Północy. Takie teksty nie przeszłyby w San Francisco, ale tutaj, w mieście dumnym ze swojej historii, ludzie myśleli inaczej.
Dom w samym sercu zabytkowej dzielnicy, z widokiem na plac musiał kosztować fortunę. Ale dla pani Bandeaux to żaden problem. Miała naprawdę kupę kasy. Zdążył sprawdzić jej wyciągi z banku. Zarabiała trochę, projektując strony internetowe, ale większość jej dochodu i zdaje się dochodu Josha Bandeaux również pochodziła z funduszu powierniczego. Odkrył też coś dziwnego… duże miesięczne przelewy, które nie wyglądały na zwyczajne rachunki. Może jakaś kolejna inwestycja? Może coś jeszcze innego?
Na przykład co?
Szantaż?
Opłacanie czyjegoś milczenia?
Skręcił i zaparkował w bocznej uliczce. Nie chciał, żeby zauważyła jego samochód. Przeszedł przez ulicę w niedozwolonym miejscu, poszedł na tyły domu, od strony garażu, i zajrzał przez wąskie okienko. Chociaż w garażu było ciemno, rozpoznał sylwetkę białego lexusa.
Zatem pani jest w domu.
Świetnie.
Zadowolony okrążył dom i otworzył furtkę. Gdy szedł ścieżką przez ogród, zwymyślała go bezczelna wiewiórka ukryta na gałęzi, wśród liści sasafrasu.
– Cicho bądź – szepnął, a wiewiórka skoczyła na inną gałąź. Jednak nie doczekał się ciszy. Gdy wszedł po schodkach i nacisnął dzwonek, usłyszał jeszcze większy hałas. Kudłaty pies Caitlyn dostał świra i zaczął wściekle ujadać, tak jakby Reed był złodziejem, na tyle głupim, żeby dzwonić do drzwi.
Czekał.
Nikt nie otwierał.
Ale wysoko w powietrzu unosiła się delikatna smuga dymu z papierosa.
Zadzwonił jeszcze raz. Był pewien, że Caitlyn jest w domu, bo światło się paliło, a samochód stał w garażu. Wytarł mokrą od deszczu twarz, przeklął swojego pecha i zamarzył o papierosie. Wciąż tęsknił za uspokajającym działaniem nikotyny.
Nic.
Znowu nacisnął dzwonek. Mocno i natarczywie.
Już miał zrezygnować, gdy usłyszał kroki. Szybkie, lekkie kroki na schodach. Po chwili zobaczył ją przez podłużne okienko przy drzwiach. Piękna twarz i wspaniała sylwetka.
Intrygujące piwne oczy napotkały jego wzrok, ale zamiast strachu zobaczył zawziętość, wściekłość i determinację. Wysunęła wyzywająco brodę, zacisnęła usta. Otworzyła szybko drzwi, ale całym ciałem zastawiła wejście do domu. Rzeczywiście wyglądała groźnie, a przynajmniej starała się tak wyglądać. Czyżby przeszła trening asertywności i wzięła kilka lekcji wschodnich sztuk walki?
– To pan – wycedziła i nawet posłała mu uśmiech, który jednak nie rozjaśnił jej zimnych oczu.
– Pani Bandeaux?
– W czym mogę panu pomóc?
– Mam jeszcze kilka pytań.
Nie poruszyła się. Mokre włosy miała upięte do góry, na twarzy widać było resztki makijażu. Buńczuczna poza zupełnie do niej nie pasowała.
– Do mnie?
– Tak.
Ani drgnęła.
– Obawiam się, że musi pan zaczekać. Nie odpowiem na żadne pytania, jeśli nie będzie przy tym mojego prawnika. A jego tutaj nie ma.
Cwana suka.
– To dotyczy tylko pani billingów telefonicznych.
Uśmiechnęła się.
– Nie zrozumiał mnie pan? Poradzono mi nie rozmawiać z panem bez adwokata. Więc nie sądzę, żebyśmy mieli sobie coś dzisiaj do powiedzenia. – Zatrzasnęła mu drzwi przed nosem. Przez okienko zobaczył, jak znika w głębi domu.
Co jest, do diabła?
Znów nacisnął dzwonek i czekał. Pies wpadł w szał.
Nikt nie otwierał.
Niech to diabli! Czuł się jak pajac.
– No, otwórz – szeptał. – Wiem, że tam jesteś. – Spojrzał na zegarek. W co ona z nim gra?
Jeszcze raz nacisnął mocno dzwonek.
I czekał. Znów spojrzał na zegarek. Upłynęły trzy minuty, pięć.
– Najświętsza Panienko! – Gdyby tylko miał ten pieprzony nakaz, wyważyłby drzwi. Pies robił taki raban, że zmarłego by obudził. Jezu! Znów nacisnął dzwonek.
Nagle pojawiła się i otworzyła drzwi. Wygląda inaczej, i to nie tylko dlatego, że się przebrała i rozpuściła mokre włosy. Patrzyła zdziwiona, jakby zapomniała, że zostawiła go na ganku. Dżinsy, bluzę i wrogie nastawienie zamieniła na miękką, białą podomkę przewiązaną ciasno w talii. Reed zauważył zagłębienie między jej piersiami, odwrócił wzrok, a potem spojrzał jej w oczy.
– Ach, to pan. – Najwyraźniej była zmieszana. Mokre pasma włosów założyła za uszy. Nie siliła się na uśmiech i wyglądała, jakby miała ochotę przespać następne sto lat. – Przepraszam… Nie słyszałam dzwonka. Brałam prysznic… wcześniej złapał mnie deszcz i…