Выбрать главу

– Pani pies szczekał jak oszalały.

– Często tak szczeka. Woda leciała. Byłam na górze i… – Przerwała, jakby zdała sobie sprawę, że mówi bez sensu. – Czy mogę panu w czymś pomóc.

– Chciałem zadać kilka pytań. Pamięta pani?

Zmarszczyła brwi.

– Przypuszczam, że chodzi o matkę, ale odpowiadałam już na pańskie pytania w szpitalu. Czy chce pan zapytać o coś jeszcze? – Drżącą ręką odgarnęła z oczu pasmo włosów, sprawiała wrażenie kruchej i delikatnej. Zdruzgotanej. Tak powinna wyglądać kobieta, która straciła matkę.

– Nie chodzi o pani matkę. Jestem tu w sprawie śmierci pani męża.

– Ach! – Jedną ręką chwyciła klapy podomki, zakrywając dekolt.

– Chodzi o pani billingi telefoniczne – powiedział w nadziei, że przypomni sobie, o czym wcześniej mówili, ale patrzyła na niego niepewnym roztargnionym wzrokiem. Jest głupia, zdezorientowana czy tylko gra? Udaje niepoczytalną, żeby uniknąć stryczka? Biorąc pod uwagę jej przeszłość, to najlepsza linia obrony.

– O billingi?

– Wynika z nich, że dzwoniła pani do męża tamtej nocy i rozmawiała z nim przez siedem minut, a potem pojechała do niego.

– Nie. Chwileczkę. Wynika z nich, że ktoś dzwonił z mojego telefonu, zgadza się? Nie z mojej komórki? A potem ktoś pojechał do Josha. Niekoniecznie musiałam to być ja.

– Mam świadka, który widział tam pani samochód.

Spojrzała na niego ostro.

– Przyszedł pan mnie aresztować? – zapytała nagle. Zauważył, że jest blada i wycieńczona. Chora.

– Nie. Po prostu chciałem z panią porozmawiać.

– Nie wydaje mi się, żeby to był dobry pomysł. Będę rozmawiać w obecności mojego prawnika albo po konsultacji z nim. Mogę do niego zadzwonić, jeśli zechce pan poczekać.

– Świetnie.

Otworzyła szerzej drzwi, wszedł za nią do kuchni.

– Chce pan kawy… albo… – Spojrzała na blat, na którym stała do połowy pełna butelka ginu, mniejsza butelka wermutu, słoik oliwek i dwa kieliszki. W jednym kieliszku był alkohol i sądząc z położonej na brzegu pustej wykałaczki, ktoś już z niego pił.

– Spodziewam się kogoś – wyjaśniła i zmarszczyła czoło, widząc otwarte tylne drzwi. Zamknęła je.

– Jeśli chciałby pan martini…

– Nie, dziękuję.

– Tak myślałam. – Na jej ustach pojawił się cień uśmiechu. Sięgnęła po telefon, z półki nad zlewem wzięła wizytówkę. Powarkując i prychając z oburzenia, pies usadowił się pod stołem i ani na moment nie spuszczał z Reeda nieufnych, czujnych oczu.

Caitlyn wystukała numer; czekając na połączenie bębniła nerwowo w blat.

– Mówi Caitlyn Bandeaux. Jestem klientką pana Wildera. Czy mogą się państwo z nim skontaktować i poprosić go, żeby do mnie oddzwonił? – Podała swój numer telefonu. Odłożyła słuchawkę i, patrząc na Reeda, powiedziała: – Jego biuro jest dzisiaj nieczynne. Nie wiem, kiedy oddzwoni. Więc może odpowiem na jedno pana pytanie. Pyta pan, czy dzwoniłam wtedy do Josha. Otóż nie pamiętam. Powiedziałam wam już wszystko, co pamiętam z tamtej nocy.

– Czy zeszłej nocy odwiedziła pani matkę w szpitalu?

– Nie, ja… – Urwała zaskoczona, a jej blada twarz nabrała kolorów. – Chwileczkę. Pyta mnie pan, czy odwiedziłam w szpitalu matkę i czy ją zabiłam? O Boże, o to panu chodzi, prawda? – Uniosła ręce w bezradnym geście. Wyglądała, jakby miała się zaraz rozpłakać. Ze złości? Z żalu? – Myślę, że powinien pan już iść. Jeśli ma mnie pan aresztować, to niech pan to po prostu zrobi, proszę, niech mnie pan oskarży i niech to się już wreszcie skończy. Jeśli nie, to proszę poczekać, aż skontaktuję się ze swoim adwokatem. – Była stanowcza, drobne dłonie zacisnęła w pięści, ale Reed wyczuł, że pod pozorną pewnością siebie kryje się lęk.

Spod stołu dobiegło warknięcie.

– Cicho, Oskar!

Reed wiedział, kiedy się wycofać. Gra skończona. Przynajmniej na razie.

– Będę z panią w kontakcie. – Skierował się do frontowych drzwi.

– Nie wątpię, detektywie.

Wyszedł na ganek, ale odwrócił się jeszcze. Stała w progu, sztywno wyprostowana, patrząc mu w oczy. Znów nieustępliwie. Świetna z niej aktorka. Jego nie zdoła przekonać o swojej niewinności, ale ławą przysięgłych będzie manipulować bez trudu.

– Żałuję, ale nie mogę powiedzieć, że jest pan mile widziany. – Zatrzasnęła mu drzwi przed nosem.

Po raz drugi.

I po raz ostatni.

Więcej się to nie powtórzy.

Już on tego dopilnuje.

Rozdział 26

Babcia Adama często mówiła: „pierwsze koty za płoty”. Jako dziecko – O nie mógł zrozumieć, o co w tym chodzi, tym bardziej że u babci na werandzie zawsze mieszkały jakieś przygarnięte koty; zimą pozwalała im grzać się w kuchni przy piecu. Ale z czasem zrozumiał i do dziś był babci wdzięczny za te mądrości. Niełatwo się poddawał, a nieudane próby skłaniały go do szukania innych rozwiązań.

Właśnie korzystał z babcinych nauk, siedząc przed komputerem i poszukując w internecie informacji o Montgomerych z Savannah. Siedział tak już od kilku godzin, wypił cały dzbanek kawy, a litery na ekranie zaczęły zlewać mu się przed oczami. Chyba zabrnął w ślepy zaułek.

Wcześniej czy później policja zorientuje się, że Rebeka zaginęła.

A wtedy to oni przyjdą do niego, a nie on do nich.

Więc trzeba działać szybko, zebrać jak najwięcej informacji. Sporo się dowiedział, dzięki temu, że został psychoterapeutą Caitlyn Bandeaux.

Ruszyło go sumienie. Wykorzystywał ją dla swoich celów. A na dodatek jeszcze się zakochał. Cholernie dobry moment na amory! Nie może się z nią związać, nie może sobie pozwolić nawet na przelotny romans. Zresztą to nie w jego stylu ani w stylu Caitlyn. Na miłość boską, jest jego pacjentką! Powinien trzymać łapska z dala od niej. Tak, dobrze o tym wiedział, a jednak pragnął jej.

To jej twarz widział, gdy rano budził się zlany potem, ze stwardniałym członkiem. To o jej ciele marzył, gdy leżał na łóżku, gapiąc się w sufit. Zastanawiał się, jak smakowałby pocałunek. Prawdziwy namiętny pocałunek. Wyobraził sobie jej rozchylone wargi, swoje dłonie wędrujące po jej plecach coraz niżej i zaciskające się na jędrnych pośladkach.

To była męka.

Od lat nie marzył o kobiecie. Ostatnią kobietą, o której śnił, była Rebeka, ale teraz jej obraz zacierał mu się w pamięci. Caitlyn… Co w niej takiego było? Nie tylko uroda i z pewnością nie jej kruchość. Nigdy nie pragnął odgrywać roli obrońcy, nie był nieustraszonym rycerzem na dzielnym rumaku. Nie, nie chodziło o to, że budziła w nim opiekuńcze instynkty. I nie chodziło tylko o seks.

Zamknął na moment oczy. Cholera, po prostu bardzo lubił z nią być. Za bardzo. Musi skończyć z tymi swoimi cholernymi fantazjami. Czuł się, jakby stąpał po linie nad bezdenną, czarną przepaścią. Jeden błędny krok i runie w dół, a jeśli nie będzie ostrożny, pociągnie za sobą Caitlyn.

Z trudem udało mu się zabrać z powrotem do pracy. Zacisnął szczęki i gapił się w ekran komputera. Ponieważ wciąż nie mógł znaleźć brakujących notatek, zaczął szukać w internecie artykułów dotyczących rodziny Montgomerych. Przeczytał wszystkie zapiski Rebeki na temat innych jej pacjentów i nie znalazł nic szczególnego. Nic, co tłumaczyłoby jej entuzjazm i nadzieję na międzynarodowe uznanie.

Nie dbał o to. Ale musiał się dowiedzieć, jaką tajemnicę kryła Caitlyn Bandeaux. Dlaczego Rebeka tak wiele sobie obiecywała po tej pacjentce? W tym tkwił klucz do jej zniknięcia. Był tego pewien.

Chwycił klucze i zbiegł po skrzypiących schodach. Na dworze wciąż było pochmurno i ponuro, ale prawie tego nie zauważył. Pojechał do redakcji „Savannah Sentinel”, gdzie znudzona recepcjonistka, z paznokciami pomalowanymi na różne kolory, spytała, w czym może pomóc, i znacząco spojrzała na zegar. Było po czwartej.