Выбрать главу

Co za jazda!

– Caitlyn? – Uśmiechnął się łobuzersko.

Gdyby tylko wiedział. Caitlyn już nie było… i nie będzie jej przez wiele godzin. Może dni.

– Hm.

– Chodź tutaj – poprosił. Chciał, żeby położyła się obok niego, żeby przytulili się do siebie po tym, co razem przeżyli. Boże, jaki on był przewidywalny. Zawahała się, potem pochyliła, przebierając palcami po jego piersi. Nawet nie miał pojęcia, że teraz ona zawładnęła słabą, płaczliwą Caitlyn. Podniecało ją to. Mruczała, dotykając jego skóry. Tulił ją mocno. Poczuła na ramionach jego dłonie jego oddech we włosach. Jak romantycznie. I jak cholernie głupio. Ale mogła grać dalej, przecież nigdy się nie dowie.

Pochyliła się i przywarła ustami do jego piersi. Otworzył oczy, jakby zaskoczony, że znów jest gotowa, że znów rozpiera ją energia. Ale przecież w ogóle jej nie znał. Nie miał pojęcia, że igra z ogniem. Spojrzała mu prosto w oczy, czubkiem języka muskając brodawkę. Gwałtownie wciągnął powietrze.

– Powiedz mi – zapytała – dobrze ci było?

Rozdział 29

Reed spojrzał na zegarek. Było już po pierwszej, psycholog Caitlyn siedział u niej w domu prawie od trzech godzin. Ciekawe, co tam robią?

Nic dobrego. Pamiętał, jak ojciec powtarzał mu, że po północy nigdy nie dzieje się nic dobrego. Reed, wtedy szesnastoletni szczeniak, uważał ojca za idiotę, ale teraz, z perspektywy czasu, stwierdził, że facet miał rację. Zabębnił palcami w kierownicę. Marzył o dobrej kawie. Godzinę temu kupił w całodobowym sklepie kubek kawy. Dawno wystygła, nabierając ohydnego smaku. Sprzedawca, pryszczaty dzieciak, wyglądał blado i niezdrowo, jak narkoman. Ale w jarzeniowym świetle każdy wygląda niezdrowo. Reed omal nie kupił też paczki papierosów, ale w ostatniej chwili zrezygnował. Teraz, gapiąc się w mrok, czuł, że mógłby zabić za papierosa.

Zmienił Morrisette parę godzin temu i niemal zazdrościł jej, że wraca do dzieciaków, do swojej malej rodziny. Prawie. Obserwował, jak łączy obowiązki ambitnego gliniarza z życiem samotnej matki, i zastanawiał się, skąd czerpie tyle energii.

– Nikotyna i kofeina – odpowiedziała, gdy ją o to zapytał. – Wybrałam całkowicie legalne narkotyki.

Racja, jedno i drugie by mu się teraz przydało. Pohamował ziewnięcie i zaczął się zastanawiać, czy nie wrócić do domu. Nic się nie działo. Dobrze, że udało mu się dziś namierzyć Lucille Vasquez w domu jej siostry na Florydzie. Zadzwonił tam. Lucille była zmęczona i roztrzęsiona. Przyznała, że od dawna planowała swój wyjazd, ale przed niczym nie uciekała. Zamierzała przyjechać na pogrzeb, ale przedtem musiała odpocząć od tych złych wróżb, nieszczęść i śmierci, i ciężkiej pracy, przecież całe życie ciężko pracowała.

– Wszystko jest w porządku – zapewniała, ale kiedy zapytał o córkę, jej głos przycichł. – Ostatnio niedobrze się między nami układało – zwierzyła się. – Obiecała, że przyjedzie na Boże Narodzenie i omówimy pewne sprawy, ale nie pojawiła się. Pewnie zmieniła zdanie. To wcale nie jest takie dziwne. Kiedyś nie odzywała się do mnie przez osiemnaście miesięcy. Nie przysłała kartki urodzinowej, nie zadzwoniła w Dzień Matki, nie dała mi żadnego prezentu na Boże Narodzenie, nic. Taka już jest.

Kiedy wspomniał, że detektyw Montoya jest zaniepokojony zniknięciem Marty, Lucille westchnęła.

– Ta dziewczyna jest nieprzewidywalna. Pewnie tak jak wszystkie dzieci. Nie wiem. Od samego początku sprawiała problemy. Robiłam, co mogłam, żeby ją dobrze wychować, ale człowiek jest bezsilny. Dzisiaj dzieciaki są takie samowolne. – Rozgadała się, ale gdy wreszcie Reed skończył rozmowę, wiedział o Marcie Vasquez niewiele więcej. Skoro jej matka nie była zaniepokojona, może on też nie powinien się martwić.

Nagle w domu dostrzegł jakiś ruch. Otworzyły się drzwi i w świetle płynącym z holu zobaczył Hunta, który pocałował namiętnie wdowę, a potem pobiegł do samochodu. Reed obserwował ich i zastanawiał się, jaki spisek ukartowali. Nie wiedział, czy pojechać za Huntem, czy lepiej zostać i obserwować dom. Po kolei, wszystkie światła zgasły. Najpierw na dole, potem na górze. Najwyraźniej Caitlyn Bandeaux poszła spać. Sama. Jeśli byli kochankami, dlaczego Hunt nie został na noc?

Reed spojrzał na zegarek i czekał. Dziesięć minut. Ziewnął. Trzydzieści minut w kompletnych ciemnościach. Postanowił dać sobie spokój i jechać do domu. Nie płacili mu za to; zamiast spać, sterczał tu na ulicy wiedziony własną ciekawością i uporem. A jutro czeka go długi dzień. Spojrzał jeszcze raz w ciemne okna, przekręcił kluczyk i ruszył. Gdy odjeżdżał, wydawało mu się, że widzi ruszające się firanki, ale to pewnie tylko złudzenie. Pojechał prosto do domu, rozebrał się, włączył budzik i poszedł spać.

Zasnął w ciągu kilku minut, nie wiedząc, że Caitlyn Bandeaux cierpliwie obserwowała go przez okno i gdy nabrała pewności, że już nie wróci, wymknęła się z domu.

Obleśni faceci oblegali scenę w Pussies In Booties. Siedzieli przy niskim kontuarze wokół parkietu, przed niektórymi stały talerze z jedzeniem, wszyscy popijali drinki, palili, dowcipkowali i ślinili się, gdy Sugar tańczyła na podium. Zrobiła wymach nogą i omal nie straciła dwunastocentymetrowego obcasa, potem przytuliła się do rury, ślizgała się po niej w dół i w górę, wystawiając na pokaz tyłek, o którym wiedziała, że jest niezły.

Ross podkręcił basy, za pierwszym rzędem stałych klientów stało dwóch facetów w dżinsach i roboczych koszulach. Kiwając się w rytm pulsującej muzyki, próbowali przyciągnąć jej uwagę. Tak jakby miała być ich atrakcją dnia. Albo nocy. Zboczeńcy, wszyscy co do jednego.

Rozpoznała kilku stałych klientów. Faceci, którzy ją utrzymywali, choć nigdy nie robiła im żadnych nadziei, nigdy nie posłała im nawet słabego uśmiechu. Dzięki ich forsie płaciła rachunki, ale nie chciała, żeby którykolwiek z nich chciał się z nią związać lub, co gorsza, by jego pragnienie przerodziło się w obsesję. Słyszała o takich psycholach.

„To ty idź do diabła”.

Te słowa wciąż do niej wracały. Może i ona ma już swojego psychola, który myśli o niej obsesyjnie. Może to ten łysy facet, który zawsze siedzi w kącie tuż przy kurtynie? A może ten z siwiejącą brodą i złym spojrzeniem, który położył pieniądze na scenie dopiero wtedy, gdy zrzuciła spódniczkę i bluzkę i schyliła się po forsę, a on patrzył pożądliwie na jej cycki. Kiedyś widziała jak składa banknoty i liże ich brzegi długim, szpiczastym językiem, cały czas patrząc jej prosto w oczy. Ten facet wzbudzał w niej strach. Był jeszcze taki z płaską twarzą, który kiedyś skrył się w ciemnościach baru i skierował palec prosto w jej krocze, jakby celował z pistoletu.

Musi jak najszybciej z tym skończyć. Zanim spotka ją coś złego.

Zakręciła głową i pociągnęła dłońmi po udach.

Pieniądze Montgomerych to przepustka do wolności i szacunku. Owinęła się wokół rury, a jej długie włosy zafalowały.

Wtedy go zobaczyła.

Skryty w ciemnościach, siedział w kącie z dala od sceny. Śledził każdy jej ruch. Pożądliwie. Chciwie. Mężczyzna, którego ochoczo wpuściła do swego łóżka, choć na próżno starała się zamknąć przed nim swoje serce.

Był szanowany.

Miał pieniądze.

Należał do elity Savannah.

A mimo to pragnął jej; widziała to w jego oczach. Nie podobało mu się, że tak zarabiała na życie, ale jednocześnie podniecało go to. Drażniło i podniecało. Zrobiła więc coś specjalnie dla niego. Wsparła się całym ciałem o rurę, chwyciła w dłonie piersi, dotknęła brodawek, pochyliła się i polizała je.

Rozległy się okrzyki zachwytu. Nie wiedzieli, że tańczy dla jednego mężczyzny, że zbierając z podłogi pieniądze, kręcąc cyckami i tyłkiem przed ich obślinionymi mordami, w myśli pieprzyła się z tym wielkim facetem siedzącym w głębi sali.