Выбрать главу

Na parkingu stał tylko jeden samotny samochód.

Stary chevy należący do Cricket.

Za kierownicą siedziała Cricket.

Dzięki Bogu!

Co, u diabła, robiła w samochodzie, w tej części miasta, w środku nocy?

Pewnie czekała na działkę albo już była najarana.

Boże, szaleństwo!

Sugar ruszyła w stronę samochodu, zamierzając wygarnąć Cricket, co o tym wszystkim myśli. Po drodze wpadła w dziurę w asfalcie i boleśnie wykręciła kostkę.

– Aua! Cholera. Niech to diabli! – To nie była jej najlepsza noc.

Zastukała w boczną szybę samochodu, ale Cricket nie reagowała. Z pewnością spała naćpana. W ciemnościach jej skóra wyglądała blado, choć Sugar zauważyła też jakieś plamy. Ciemne, czerwonawe pręgi i smugi błota. Jakby od kilku dni była w ciągu i jej organizm wreszcie się zbuntował. Sugar znów zaczęła się martwić.

– Hej! – zawołała. Żadnej reakcji. Szarpnęła za drzwi. Były zamknięte. – Cholera, Cricket, otwieraj!

Pochyliła się i zobaczyła w szybie swoje odbicie, a za sobą jakiś ruch. Ktoś biegł do niej cicho. Cholera! Pewnie jeden z tych zboczeńców! Zaczaił się za koszem na śmieci! Obejrzała się i powiedziała:

– Słuchaj, ty pogięty sukinsynu, nie jestem zainteresowana.

Ktoś rzucił nią o samochód.

– Aaaa! – Gwałtownie wypuściła powietrze. Głową uderzyła w ramę drzwi. Poczuła eksplozję bólu. Jej torebka przeleciała przez parking. – Kurwa, co się dzieje? – Nie widziała napastnika, twarz miała rozpłaszczoną na samochodzie. Zanim zdążyła krzyknąć, poczuła w ustach szmatę o obrzydliwym smaku.

Co się, do diabła, dzieje? Cricket siedzi w samochodzie, a ten dupek co zamierza? Zgwałcić ją? Cholera!

Opanował ją strach. Walczyła z całych sił. Była silna i wysportowana, ale teraz nie mogła się ruszyć.

Wpadła w panikę. To nie może być prawda!

Cricket! Na miłość boską, zrób coś! Dlaczego ona się nie rusza? Dlaczego, do diabła, ona się nie rusza? Dlaczego ma takie szkliste, zaćpane oczy… bladą skórę pokrytą pręgami, kilkanaście śladów na twarzy. O kurwa! Nie! Boże, nie!

Wreszcie Sugar zrozumiała. Zaczęła drapać i próbowała krzyczeć, ale za późno. Pod nos podetknięto jej kolejną szmatę, szarpnęła się, czując zapach eteru. Jej ciało przestało już słuchać poleceń umysłu. Kolana się pod nią ugięły. Nawet mózg chyba przestał działać. Światła parkingu wirowały wolno nad głową, jasne punkty przesuwały się po ciemnym sklepieniu nieba.

Uścisk zelżał. Sugar osunęła się po drzwiach zniszczonego chevroleta i upadła na dziurawy asfalt. Jak przez mgłę doszło do jej świadomości, że napastnik – nie, napastniczka – klnie cicho i krząta się po parkingu, zbierając rozsypaną zawartość torebki Sugar.

Sugar już nic nie obchodziło… jej ciało było bez czucia… jej myśli dryfowały… nawet nie była przerażona, choć pewnie powinna.

Nie miała wątpliwości, że zginie.

Rozdział 30

Reed wyjął z faksu raport z autopsji Rebeki Wade i natychmiast pogrążył się w lekturze. Przyczyną śmierci było prawdopodobnie uduszenie, a nie utonięcie. Najpierw została zabita, potem odcięto jej język i zapakowano do pustej torebki, a ciało wrzucono do wody.

Kto zadał sobie tyle trudu?

Ktoś chciał w ten sposób coś powiedzieć.

Nie odcina się kawałka ciała, nie zawija się go w cholerną folię i nie wsadza do eleganckiej skórzanej torebki, jeśli nie chce się zwrócić na siebie uwagi. Albo zagrać policji na nosie, mówiąc: „Hej, gliny! Patrzcie. Ja to zrobiłem, głupki. Jestem od was sprytniejszy”.

Poszedł do stołówki, gdzie dolał sobie kawy i przywitał się z kilkoma policjantami. Wciąż studiując raport, przeszedł między boksami do swojego gabinetu. Jak tylko szczegóły dotyczące śmierci Rebeki ujrzą światło dzienne, prasa rzuci się na tę sprawę jak hieny na padlinę. Zaczną się spekulacje na temat seryjnego mordercy, który zabija ludzi powiązanych z Montgomerymi. Nadszedł już chyba czas, by do akcji wkroczyły oddziały specjalne i FBI. To nawet nie taki zły pomysł. Owszem, zawsze były jakieś tarcia, zwykle szło o przepisy albo o zakres kompetencji, ale w zasadzie nie miał nic przeciwko federalnym.

Reed pracował już kiedyś z Vitą „Marilyn” Catalanotto, miejscową agentką. Była w porządku, choć trochę apodyktyczna. Właściwie nawet bardzo apodyktyczna. Przeniesiono ją z Bronksu w Nowym Jorku. To wiele wyjaśniało. Jezu, ostatnio w policji jest pełno kobiet. Wszystko przez te bzdurne gadki o wyrównywaniu szans.

Szumiały maszyny biurowe, za drzwiami dzwoniły telefony. Ktoś opowiedział nieprzyzwoity dowcip, Reed usłyszał tylko końcówkę, po której z boksów pod oknami dobiegł go śmiech. Niewiele go to obchodziło. Miał ważniejsze sprawy na głowie. Przede wszystkim zabójstwa w rodzinie Montgomerych.

Nie żyli córka, matka, ojciec, mąż i teraz pani psycholog, a także kilkoro rodzeństwa Caitlyn Bandeaux. Wygląda na to, że zbliżenie się do niedawno owdowiałej pani Bandeaux jest cholernie niebezpieczne.

Reed usłyszał kroki i podniósł głowę. Wysoki mężczyzna napierał prosto na niego. Miał regularne rysy twarzy, kolor skóry zdradzał latynoskie pochodzenie, ciemna, zadbana bródka zdobiła mocno zarysowaną szczękę.

– Pan Reed? – zapytał, patrząc na niego dużymi, poważnymi oczami. W jednym uchu błysnął kolczyk. Mimo upału młody elegancik ubrany był w czarną skórę. Na pierwszy rzut oka wydawał się twardzielem, ale pod pozorami arogancji Reed dostrzegł szczerość i żarliwość.

– Tak, to ja. – Wyprostował się.

– Reuben Montoya z policji w Nowym Orleanie. – Montoya otworzył portfel i Reed spojrzał pobieżnie na odznakę. Wyglądała na prawdziwą. – Słyszałem, że Lucille Vasquez wyjechała z miasta. – Montoya schował odznakę do wewnętrznej kieszeni kurtki.

– Zgadza się. – Reed wskazał mu krzesło. – Pojechała do siostry na Florydę. Szuka pan jej córki, prawda? Marty?

Ciemne oczy Montoi zabłysły, a zaciśnięte usta pobielały.

– Zniknęła sześć miesięcy temu.

– To pańska znajoma?

– Tak – przyznał Montoya. – Bardzo dobra znajoma.

– Rozmawiałem wczoraj wieczorem z jej matką. Od dawna nie widziała Marty i wcale nie wygląda na zaniepokojoną. Chyba raczej czuje się dotknięta jej milczeniem. W każdym razie nie ma pojęcia, gdzie jest jej córka.

– Jest pan tego pewien?

– Mógłbym się założyć o swoją odznakę, że to prawda.

– Cholera! – Montoya zacisnął usta i pogrzebał w kieszeni kurtki, jakby szukał nieistniejącej paczki papierosów. – Sprawdziłem informacje o zaginionych i dowiedziałem się, że w pobliżu wyspy St. Simons wyłowiono ciało kobiety.

– Pomyślał pan, że to może być Marta? Skąd się pan tak szybko o tym dowiedział?

– Postarałem się. – Był bardzo pewny siebie. Hardy. Reed od razu go polubił. – Przywiozłem dokumentację stomatologiczną.

– Ma pan ją przy sobie? – To już zaczynało wyglądać trochę dziwnie.

– Kopię. Ale do identyfikacji wystarczy.

– Czy nie jest pan w to zbyt mocno zaangażowany? – zapytał Reed.

– Niektórym tak się wydaje. Ale się mylą.

– Może powinien pan trochę odpuścić. Spojrzeć na to z perspektywy… A znaleziona kobieta to nie Marta Vasquez.

– Nie? – Odetchnął z ulgą, unosząc szerokie ramiona. – Jest pan pewien?

Reed podsunął mu raport.

– Tak.

Montoya zaczął czytać. Gdy przeszedł do opisu sekcji zwłok Rebeki Wade, twarz mu stężała.

– Chory sukinsyn z niego.

– Albo z niej.

– Kobieta?

– Bardzo możliwe.

– …która obcina ofiarom języki.