– Co się stało, Kelly?
Tamten jednak nie zwrócił uwagi na kolegę. Powiódł po otoczeniu nieprzytomnym wzrokiem i pobiegł w głąb korytarza.
– Przepraszam, co się stało, panie profesorze?
– Ach, to pan – Hutts jakby dopiero go poznał. – Werner, gdzie jest Werner? – krzyknął i nie czekając na odpowiedź ruszył w ślady Kelly’ego.
Z sali dochodził głos zdenerwowanej pielęgniarki.
– Halo, piąta sekcja? To ty, Jake? Przekaż, żeby wszyscy natychmiast obsadzili swoje stanowiska. Natychmiast! Słyszysz?
Slayton odrzucił papierosa i zaintrygowany zajrzał do sali.
Krople deszczu uderzyły niespodziewanie o szyby wozu. Ashcroft dotknął przycisku na kierownicy. Szyby, zarówno po jego stronie, jak i Layne’a, uniosły się, zostawiając na zewnątrz oświetlone prostokąty podmiejskiego osiedla.
– Dosłownie pięć minut i jesteśmy u mnie – powiedział Ashcroft wskazując ekran wyświetlający mapę.
Layne spojrzał na tylne siedzenie. Kołysała się tam jego torba.
– Jesteś pewny, że nie będę ci przeszkadzał? – zapytał usiłując coś dojrzeć przez mokrą szybę. – Hotel, który załatwił ten twój szef…
Gwałtowne hamowanie rzuciło nim w pasach. Wóz Ashcrofta wykręcił o dziewięćdziesiąt stopni i wjechał na boczną, sądząc z odgłosów wysypaną tłuczniem drogę.
– Jeśli raz jeszcze powiesz coś takiego – Ashcroft zmienił bieg na niższy – to opowiem ci jakiś dowcip o jankesach.
W ciemnej, bezksiężycowej nocy światła wozu ukazywały rzędy niskich krzewów, gdzieniegdzie urozmaiconych kostropatymi drzewkami.
– Nie rozumiem – Layne dotknął aluminiowej ramy. – Macie deszcze, a wokół pustynia…
– Różnie bywa – Ashcroft skręcił kierownicą mijając dziurę. – Możemy się założyć, że deszcz skończy się, zanim dotrzemy do domu.
Podrzuciło ich, a potem w załamaniu wzgórza ukazało się światło latarni zawieszonej przy żeliwnej bramie. Widoczny w głębi dom świadczył, że posiadłości południowców nadal są w jak najlepszym guście.
– Ho, ho… – Layne zbliżył twarz do szyby. – Nafty u was nie ma, więc nie mów, że dorobiłeś się tego w policji.
Ashcroft zatrzymał wóz i dotknął pola oznaczonego kółkiem. Brama rozsunęła się.
– Ojciec – wyjaśnił i szybko przejeżdżając przed frontonem wjechał na zjazd do garażu. – To był jego dom.
Layne wbił palce w brodę.
– Przegrałbyś – rzekł Ashcroft wskazując na okna. – Deszcz już nie pada.
Wjechali w rozświetlone wnętrze, zastawione starymi i nowymi oponami, pustymi i pełnymi puszkami oraz skrzyniami podzespołów.
– Wygląda, że mógłbyś zmontować drugi wóz – stwierdził Layne, patrząc, jak Ashcroft dokonując cudów ekwilibrystyki parkuje samochód w zagraconym pomieszczeniu.
– Mój kuzyn znał się na tym… Przed rokiem wyjechał do Europy.
Wspięli się o kilkanaście stopni i po ominięciu ażurowej ścianki Layne mógł się przekonać, jak rozległe jest pomieszczenie na parterze. Było zarazem salonem, kuchnią i przedpokojem połączonym zgrabnie w jedną całość. Dominowało drewno oraz kamień. Layne przejechał dłonią po na pozór surowej desce, jednej z wielu zasłaniających ścianę.
– Mówiłeś, że chcesz o czymś opowiedzieć – zaczął Ashcroft zasuwając storą szerokie drzwi balkonowe. – Ale może najpierw masz ochotę na kąpiel…? Layne pokręcił przecząco głową.
– Później… Myślę, że powinieneś wiedzieć już wszystko.
Ashcroft okręcił się w miejscu i ruchem dłoni wskazał stylową sofę pośrodku pokoju. Layne rzucił kurtkę na poręcz. Sam usiadł tak, by móc obserwować policjanta.
– Mów, a ja zrobię kolację – zadecydował Ashcroft. – O.K.?
Layne pomacał się po kieszeniach koszuli, potem zerkając na kurtkę skinął głową.
Ashcroft schylił się za kontuar i sądząc z odgłosów musiał wyciągać jakieś naczynia.
– Nie ma cudów – powiedział – Cadogan dostanie te swoje dwa po dziesięć.
Layne uniósł głowę znad wyciągniętego notesu.
– Jakie dziesięć?
– Tysięcy wolt – Ashcroft ponownie ukazał się we wnęce kuchni. – Zjesz omlet? Z szynką?
Layne skinął głową i stuknął palcem w drewnianą poręcz. Ułożony z rzecznych głazów kominek zatrzymał na moment jego wzrok.
– Nie sądzę, żeby to, co powiem, wiele wyjaśniło – zaczął – ale myślę, że trzeba będzie inaczej spojrzeć na wasze morderstwa.
Rozbijając jajka Ashcroft zerknął na niego, później zdjął wiszącą na jednym z haczyków metalową trzepaczkę.
– Po pierwsze – powiedział Layne – nie przyjechałem tutaj przypadkiem. Postarałem się, aby wysłano mnie do was. Naturalnie nie myśl, że beze mnie nie przysłano by kogoś.
– Zawsze masz takie wstępy? – głos trzepaczki niemal zagłuszał Ashcrofta.
Layne uśmiechnął się pod nosem.
– W Urzędzie Statystycznym co pięć lat dokonuje się przeglądu archiwum. Trzeba zniszczyć zdezaktualizowane zbiory i zrobić miejsce na nowe. Taką właśnie robotę zaczęliśmy w tym roku. Mnie przypadły stany Minnesota, Wisconsin, Illinois, Indiana i Michigan. Właśnie ten ostatni, a dokładniej jedno z miasteczek okazało się najciekawsze. Nawiasem mówiąc, dziwię się, dlaczego nikt podczas poprzednich przeglądów nie wyrzucił tych raportów. Chyba tylko dlatego, że były na najwyższej półce. Miasto nazywało się…
Ashcroft postawił z hałasem patelnię na parze.
– Zresztą nieważne, już od dawna nie istnieje. Jak wyczytałem w dostępnych mi źródłach, historia, która wydarzyła się tam w latach dwudziestych…
Ashcroft wsadził głowę w okienko.
– Dwudziestych?
– Tak, raporty policyjne, które znalazłem, dotyczyły okresu od początku 1921 roku do maja 1923.
Cmoknęły drzwi lodówki i Ashcroft wyjął pokryty żyłkami kawałek szynki. Pomachał w stronę Layne’a automatycznym nożem.
– Mów, mów…
– Miejscowa policja donosiła w raportach, że w latach 1920-1922 gwałtownie wzrosła u nich liczba morderstw bez motywacji, o ponad 25%.
Sprawne ruchy dłoni Ashcrofta ustały, ostatni plaster odkleił się sam od noża.
– Tak… – mruknął krzywiąc się w uśmiechu. – My jesteśmy lepsi.
Wzrok Layna omiótł drewniane belki stropu.
– Tak jak tutaj, zatrzymani nie przyznawali się do winy. Mogę się domyślać, że pisma kierowane przez komendanta do zwierzchników grzęzły gdzieś po drodze i chcąc nie chcąc policja sama musiała prowadzić śledztwo.
Zaskwierczało od strony wnęki, potem zaszumiał wyciąg. Layne uniósł notes.
– Mam tu nazwiska… – urwał. – W każdym razie wśród podejrzanych było wielu szanowanych obywateli, zresztą stany wokół Wielkich Jezior należały wtedy do najspokojniejszych. Mimo próśb o posiłki policja stanowa nie reagowała i lokalne władze były już bliskie uznania, że mieszkańców ogarnął jakiś amok, kiedy raptem w październiku dwudziestego drugiego morderstwa skończyły się.
– To wszystko? – Ashcroft niósł dwa syczące omlety.
Layne przysunął się do ławy i ujął sztućce.
– Nie, to dopiero połowa.
Pod ostrym cięciem omlet ukazał swoją spieczoną różową zawartość.
– Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie jeden szkopuł. Miasteczko leżało na terenach dawnych, osuszonych bagien. Od pobliskiego jeziora dzieliła je tylko sztuczna tama.
Ashcroft wycelował w Layne’a pustym widelcem.
– Która pękła…! – stwierdził niewyraźnym głosem.
– Dokładnie. Zniszczeniu uległo trzy czwarte zabudowy, zginęła prawie połowa ludzi. Lecz nie to jest najciekawsze. Wśród ocalałych znalazły się dwie osoby, które zeznały przed komendantem…