– Co…? – Ashcroft przełknął kęs. – Komisariat ocalał?
Layne nasunął okulary nadgarstkiem.
– Zabawne, ale tak. Był na wzniesieniu – uniósł nóż. – Posłuchaj. Na wiosnę 1923 roku jednostki naszej armii przeprowadzały w tamtej okolicy manewry. Chodziło o operację forsowania przeszkód wodnych dla dostarczenia zaopatrzenia jednostkom będącym w otoczeniu. Otóż ci dwaj świadkowie przysięgali, że bezpośrednio przed zniszczeniem tamy widzieli kilku saperów. Mieli zakładać ładunki wybuchowe.
Ashcroft odsunął talerz z nie dokończonym posiłkiem.
– Skąd masz takie informacje? – spytał idąc do części kuchennej. – Też z twojego urzędu?
– Nie. Skorzystałem z narodowej ustawy o dostępie do informacji i sięgnąłem do archiwów FBI. Po tej katastrofie zjawiła się ekipa z Detroit.
– Z Detroit?
– Tak. Leżało najbliżej. Ale i oni nic nie wskórali, mimo że wojsko zachowywało się co najmniej dziwnie.
Ashcroft pomachał wyjętą z lodówki puszką piwa i Layne przytaknął z aprobatą.
– Dziwne – kontynuował – gdyż zaraz po powodzi jednostki armii otoczyły zalany teren i nikomu nie pozwalały go opuszczać pod pretekstem groźby epidemii. Dostarczono naturalnie namioty i żywność.
Ashcroft postawił puszkę przed Layne’em.
– Ciekawe tłumaczenie… Długo to trwało?
– Jeśli chodzi o śledztwo w sprawie wojskowych, to nie. Już po tygodniu ci z FBI dostali dokument stwierdzający, że nikt z operującego tam batalionu saperów nie opuszczał terenu manewrów. Eksperci wojskowi uważali, że pęknięcie tamy było wynikiem błędów w konstrukcji. Tego ostatniego nawet federalni nie zdzierżyli, ale wszystkie ich odwołania ugrzęzły gdzieś u góry. Formalnie sprawa skończyła się jednak dopiero w sierpniu 1923 roku.
Ashcroft z cichym stuknięciem odłożył puszkę na blat stołu.
– Dlaczego?
– Po prostu. Zdjęto kordon, dano ludziom zapomogę z funduszu federalnego i kazano wyjechać. Zresztą… – Layne pstryknął w wieczko. – Miasteczko praktycznie nie istniało.
Przygładzając brodę spojrzał na Ashcrofta.
– Kojarzy ci się z czymś sierpień 1923?
Ten zmrużył na chwilę oczy, lecz w końcu pokręcił głową.
– Mnie też nie od razu się kojarzyło – odrzucił głowę. – Zmarł nagle prezydent Warren Gamaliel Harding.
– Oczywiście – Ashcroft klepnął się w kolano. – Siedemnasta poprawka do konstytucji.
Roześmiał się głośno, aż Layne wytrzeszczył oczy.
– O co ci chodzi?
– To ta stara poprawka o prohibicji – wyjaśnił Ashcroft i wytarł usta. – Strasznie mnie kiedyś ubawiło, gdy przeczytałem, że w czasie prezydentury Harding nic sobie z niej nie robił i prywatnie popijał całkiem zdrowo.
Uśmiech znikł z jego twarzy.
– Sądzisz, że był za tym? O ile pamiętam, umarł na serce.
Layne wyprostował się na sofie.
– Nic nie sądzę. Jedynie kojarzę fakty.
– A jakie jeszcze skojarzyłeś?
Ręce Layne’a rozłożyły się na oparciu.
– O to chodzi, że żadne. Dlatego właśnie tu jestem.
Patrzyli na siebie przez dzielącą ich powierzchnię ławy.
Popielaty pył, przedostający się do środka mimo zamkniętych okien, zaścielał podłogę klubu cienką, lecz wyraźnie widoczną warstwą. Slayton wytarł mokrą chusteczką siedzenie i oparcie fotela, ale nie zdążył w nim usiąść, kiedy drzwi otwarły się z hukiem, który spowodował brzęk szyb w szerokim barze i wolno zanikające drgania aluminiowej futryny.
– Nic nie mów – mruknął, stojąc ciągle zwrócony twarzą w kierunku w połowie zabudowanej ściany. – Zgadnę, kto wszedł z takim łoskotem. Aleksander Wielki?
– Nie.
– Napoleon?
– Nie.
– Neil Armstrong?
– Nie, do cholery. To osoba łącząca w sobie cechy ludzi, których wymieniłeś.
– A więc to ty, Kelly. Już wróciłeś?
– Do Jacksonville nie jest w końcu aż tak daleko – Kelly wszedł do środka, dźwigając sporych rozmiarów pudło przewiązane czerwoną wstążką. – Załatwiłem swoje sprawy, zobaczyłem się z bratem i…
– Z tym, który pracuje w Japonii?
– Tak, ojciec go przez to wyklął.
– Dlaczego? Twój stary nigdy nie był w tym kraju?
Kelly zwalił się na wytarty przez Slaytona fotel i rzucił pudło na stół.
– W nim samym nie, ale kilkakrotnie był nad Japonią za sterami B-29. I ciągle ma ochotę polecieć tam powtórnie. Tym razem na pokładzie B-52.
– Domyślam się, że za pierwszym razem powodem był Pearl Harbour, ale dlaczego uprzedził się do nich po raz drugi?
– Japońscy celnicy. Dorwali jego siostrzeńca na granicy i znaleźli u niego kilka numerów Hustlera…
– Chyba go za to nie zaaresztowali?
– Jasne, że nie. Specjalny cenzor na lotnisku zamalował niezmywalnym tuszem co ciekawsze fragmenty zdjęć rozebranych panienek.
Slayton skrzywił się z niesmakiem.
– Zaczynam rozumieć twojego starego.
Kelly rozsupłał czerwoną wstążkę, otworzył pudło i podał je Slaytonowi.
– Przywiozłem ci coś z Jacksonville.
Slayton sięgnął do środka i wyjął sporą, kolorowo ubraną lalkę.
– Cholera, to dla mnie?
Kelly kiwnął głową.
– A mówi „mama”?
– Oczywiście, naciśnij.
Slayton zwarł palce. Lalka nagle w dość charakterystycznym geście rozwarła nogi, jednocześnie rozległ się cichy, mechaniczny głos.
– Chodź, kochanie. Chodź!
– Kelly! Ty świntuchu, miała mówić co innego.
– Włącz jej drugi bieg.
Slayton ponownie ścisnął rękę. Lalka zaczęła drżeć i usłyszeli tym razem gardłowy głos.
– Och, och, och, mamusiu!!!
– Kelly, przecież to orga… – Slayton urwał gwałtownie, rzucając lalkę na stół tak, żeby zasłoniło ją pudło. – Dzień dobry pani – wyjąkał czerwieniąc się lekko.
Kelly odwrócił się zaskoczony, ale na widok kobiety stojącej w drzwiach śmiech powoli zamierał mu na ustach. Właściwie trudno powiedzieć, że jej koszula była przezroczysta, prędzej można by się zastanawiać, czy w ogóle ją miała i czy lekki, niebieskawy cień wokół jej ramion nie jest przypadkiem efektem jakiegoś promienia światła padającego z tyłu. Krótka, opięta spódniczka odsłaniała jej nogi o linii podkreślonej przez wysokie obcasy letnich sandałków. Buty były tak wygięte, że przez dłuższą chwilę Kelly zastanawiał się, czy chociaż czubki jej palców dotykają ziemi. Spojrzał na Slaytona, ale ten pochylał się właśnie, żeby sprawdzić, czy długie, spięte na czubku głowy i splecione w gruby warkocz włosy sięgają podłogi. Nie sięgały. Ale stało się jasne, dlaczego przybyła musi nosić tak wysokie obcasy.
– Przepraszam, czy panowie są lekarzami?
– Tak, tak – odpowiedzieli jednocześnie.
– Och, to dobrze. Jestem Maureen Havoc – kobieta uśmiechnęła się, co równocześnie wywołało u nich automatyczne uśmiechy. – Chciałam odwiedzić męża.
– Bardzo nam miło – wyjąkał Kelly. – Zaraz panią zaprowadzimy.
Wzmianka o mężu zatrzymała go jednak w połowie skoku, którym zrywał się z fotela.
– W której sali leży?
– Słyszałam, że w pokoju czterysta dwanaście.
Slayton podszedł do niej i wskazał ręką kierunek.
– To niedaleko, proszę pani. Zaraz tam będziemy.
Maureen uśmiechnęła się jeszcze szerzej.
– Właściwie to jestem w trakcie sprawy rozwodowej. Dlatego byłam w Bostonie i przyjeżdżam dopiero teraz. Ale kiedy usłyszałam o tym strasznym wypadku…
– Oczywiście – Kelly, kiedy usłyszał o rozwodzie, dogonił Slaytona prowadzącego kobietę.