Kelly wstrząsnął się i skrzywił, jakby coś zaczęło palić mu gardło. Slayton uśmiechnął się lekko.
– Masz dzisiaj pecha, Kelly – mruknął, a potem dodał głośno: – Już jedziemy?
– Tak – Stazzi wskazał na boczne wyjście ocienione szerokim okapem.
Z cienia wynurzył się właśnie Havoc przykuty kajdankami do rosłego strażnika. Szedł tak spokojnie i pewnie, że Slayton nie mógł oprzeć się wrażeniu, iż widzi innego człowieka. Tamten Havoc, pokiereszowana i napromieniowana ofiara wypadku, nie żyje, w tym czasie zamieniono ciała i teraz zajmują się kimś innym, człowiekiem, który dla sobie tylko znanych celów postanowił udawać chorego. Slayton dopiero teraz zauważył, że za skutą dwójką idzie jeszcze jeden mężczyzna w garniturze, którego lewą stronę defasonuje ukryty pod pachą duży przedmiot. Jeszcze bardziej z tyłu, od strony hallu, zbliżał się Woodward i dwóch żołnierzy z karabinami przewieszonymi przez plecy.
Slayton podniósł się ociężale i skinął na Kelly’ego.
– Mamy być z wami w furgonetce czy możemy jechać własnym wozem?
– Jak wolicie. Gdybyście chcieli, to w jeepie żołnierzy są dwa wolne miejsca.
Gdzieś z boku rozległ się charakterystyczny odgłos zapuszczanego silnika.
– Mam nadzieję, że policzą nam to jako nadgodziny? I tak jestem nieprzytomny od siedzenia w laboratorium…
Wielka niebieska limuzyna wyłoniła się z szeregu aut w równych rzędach ustawionych na parkingu.
– Kłóćcie się z Wernerem. To nie moja sprawa.
– Ale chyba wrócimy przed wieczorem. Gdzie jest ten cholerny Fort Dilling?
– Przed jutrzejszym wieczorem na pewno.
Luksusowy samochód błysnął niebieskim lakierem w promieniach lekko czerwieniejącego dopiero słońca i warcząc cicho równo pracującym silnikiem sunął w kierunku zbliżającej się z boku grupy ludzi. Pierwszy, czego najmniej można się było spodziewać, zareagował Woodward.
– Hej tam, stać! – krzyknął i podbiegł kilka kroków do przodu. – Stać, do cholery, co to za głupie kawały!
Limuzyna skręciła nagle i wyjąc przeciążonym silnikiem ruszyła prosto na Woodwarda. Ten zatrzymał się i żeby wyminąć sunącą na niego bryłę metalu, skoczył w prawo. Kiedy samochód skręcił również, mężczyzna odwrócił się błyskawicznie i ruszył w lewo. Kierowca musiał przewidzieć jednak ten manewr, bo rozległ się świdrujący uszy pisk opon i potężny, lśniący od niklu zderzak wyrzucił Woodwarda w powietrze. Ciało lecąc obróciło się kilkakrotnie i z potworną siłą uderzyło w ścianę budynku.
– Otworzyć ogień! – krzyknął Stazzi. – Strzelajcie, do cholery, na co czekacie!
Przerażony wartownik przy głównej bramie opuścił szlaban i jednym skokiem przesadził metalowe ogrodzenie. Samochód nie zamierzał jednak opuszczać terenu ośrodka. Zgrabnie zawrócił tuż przed stalową rurą zagradzającą mu drogę i ruszył z powrotem. Dwóch żołnierzy szamotających się ze swoimi M-16 nagle zwolniło ruchy. Zupełnie sprawnie jeden obok drugiego położyli się na betonie i spokojnie wycelowali. Huk strzałów zlał się w jedno z łoskotem pustych beczek roztrącanych zderzakiem.
– Nie w opony – ryknął Stazzi. – W niego! Strzelajcie w kierowcę!
– Rany boskie, tam nikogo nie ma! – odezwał się ktoś z tyłu. Kelly obejrzał się, ale usłyszał już tylko zanikający tupot stóp.
– Za kierownicą rzeczywiście nikogo nie ma – Slayton przykląkł za ceglanym murkiem otaczającym podjazd.
– Bzdury! – Stazzi wyrwał z kieszeni rewolwer i kucnął obok niego.
Samochód tymczasem zrobił kolejny zwrot i ruszył prosto na leżących żołnierzy. Jeden z nich odrzucił karabin i odturlał się na bok, a drugi zerwał się na równe nogi przykładając kolbę do ramienia. Zdążył opróżnić cały magazynek zanim pogięty zderzak ściął go z nóg i wbił między stalowe pręty ogrodzenia. Silnik zawył na tylnym biegu i limuzyna, ciągnąc za sobą odstrzeloną pokrywę silnika, ruszyła do tyłu. W wartowni otworzyły się drzwi i żołnierze grupkami wydostawali się na zewnątrz repetując w biegu karabiny.
– Ognia! Ognia! – krzyczał Stazzi.
– Na ziemię, Kelly! – ryknął Slayton. – Jesteśmy prawie na linii strzału.
Żołnierze ustawieni w nieregularną linię zaczęli strzelać do manewrującego tuż przed parkingiem samochodu. Prawie ciągły grzmot wystrzałów mieszał się z odgłosami roztrzaskiwanych szyb i masakrowanych karoserii pojazdów ustawionych na parkingu.
– Z czego się śmiejesz, wariacie? – Slayton z trudem przekrzykiwał wycie kul i przeciągłe gwizdy rykoszetów.
– Zaparkowałem swojego datsuna z tyłu, z dala od tego tu… – wrzasnął Kelly. – Nie przejmuj się, bredzę. Jestem w szoku.
– Dostali go! – Stazzi wychylił się zza obramowania podjazdu. – Niech to jasny szlag trafi, mają go.
Tuż przed nimi przetoczył się, podziurawiony seriami jak sito, wrak luksusowej limuzyny. Pobrzękująca w nagle zapadłej ciszy góra pokiereszowanej blachy, kłapiąc przestrzelonymi oponami, sunęła coraz wolniej, by wreszcie uderzyć w stojącą kilkadziesiąt kroków dalej cysternę.
– Padnij! Wszyscy, padnij!
Kelly i Slayton runęli na ziemię obok siebie. Stazzi słyszał jeszcze klekot rzucanych na asfalt karabinów i czyjś okrzyk. W niemal zupełnej ciszy przeleżał prawie minutę, a potem uniósł głowę. W tym momencie ogłuszająca eksplozja rzuciła go z powrotem na ziemię. Kiedy ponownie uniósł głowę, słup ognia wznosił się ponad dach budynku szpitala. Z tyłu i z boków znowu rozległ się pospieszny tupot wielu nóg i nawoływania, ale Stazzi podniósł się wolno, niespiesznie ocierając krew z czoła.
– Panie majorze, ewakuować ludzi ze wszystkich zabudowań? – jakiś kapral wymachujący karabinem zbliżył się do niego.
Stazzi zaprzeczył ruchem ręki.
– Jeśli nie zerwie się większy wiatr, nic im nie grozi. Cysterna była prawie pusta. Gdzie jest Havoc z obstawą?
– Zaraz sprawdzę, proszę pana.
Kapral znikł za grupą ludzi ciągnących gaśnice. Z okolic bramy doszedł ich głos wzmocniony przez ręczny megafon.
– Proszę się rozejść! Proszę się rozejść i nie utrudniać akcji ratowniczej. Jeżeli nie zrobicie drogi dla wozów strażackich, usuniemy was siłą!
– To znowu ci „turyści” z namiotów i przyczep – Slayton rozcierał potłuczone kolana.
Kelly patrzył na swoje drżące dłonie.
– Chodźmy stąd – powiedział po chwili.
Nie zdążyli jednak zrobić ani kroku, kiedy wrócił kapral.
– Panie majorze, nigdzie nie ma ani pana Havoca, ani skutego z nim strażnika.
– A człowiek z obstawy?
– Leży przy głównej bramie.
– Leży?
– Tak. Został zastrzelony.
Stazzi zamyślił się na moment.
– Może to była przypadkowa kula?
– Nie. Żołnierze używali karabinów M-16, a on dostał z dużego kalibru. To był pistolet co najmniej 9 mm.
Stazzi pomacał policzek i wypluł wybity ząb.
Wielki samochód szumiąc oponami kołysał się łagodnie, ledwie reagując na nierówności szosy. Malejąca z każdą chwilą poświata zachodzącego słońca została z tyłu, ale większość zdążających w przeciwnym kierunku kierowców pozapalała już reflektory, tak że Ashcroft oślepiony mrużył co chwilę oczy. Layne wystawił głowę przez boczne okno i, osłaniając twarz dłonią, usiłował odczytać migające w szybkim tempie numery rejestracyjne.
– Nic nie widzę – powiedział cofając się do wnętrza. – Ale przysiągłbym, że ci wszyscy ludzie są z miasta.
– Nie wiem, co się stało – Ashcroft pochylił się w jego stronę nie spuszczając wzroku z przedniej szyby. – Ta droga nigdy nie była tak nabita. W zasadzie prowadzi donikąd.