Выбрать главу

– Zrozumiałem. Opuszczamy samochód.

Ashcroft przekręcił kluczyk tak, jakby chciał wyrwać go razem ze stacyjką. Samochód ruszył zawadzając o zderzak furgonetki i ślizgając się na mokrej nawierzchni pomknął wzdłuż metalowej siatki zabezpieczającej chodnik. Przed sklepem Krugera skręcili gwałtownie. Piszczące opony na dłuższy czas straciły przyczepność i samochód zatrzymał się dopiero zrobiwszy prawie pełny obrót.

– Do której bramy weszli policjanci? – krzyknął Layne do niskiego, zanoszącego się kaszlem mężczyzny, którego podtrzymywała drobna dziewczynka.

Pojemniki z farbą w aerozolu wystające z jej kieszeni świadczyły, że to ona była autorką fantastycznych wężowych postaci namalowanych na ścianie domu.

– Hej, słyszy mnie pan?

Mężczyzna podszedł bliżej i nie odejmując od ust chusteczki wskazał na najbliższe przejście.

– Tam – wycharczał i znowu zaniósł się kaszlem. Wyskoczyli z samochodu i starając się nie upaść pobiegli w kierunku bramy. Zanurzyli się w gęsty mrok, ale już po chwili stanęli na widok dwóch rozglądających się bezradnie policjantów.

– Gdzie on jest? – spytał Ashcroft.

– Uciekł. – Starszy policjant schował rewolwer do kabury. – Wbiegł tutaj, ale można opuścić to miejsce w co najmniej pięciu kierunkach.

Layne dopiero teraz dostrzegł rozgałęzienie korytarza.

– Wracamy?

Ashcroft skinął głową. Powlekli się z powrotem, z wściekłością rozpryskując wodę kałuży. Tuż przed samochodem Layne przystanął nagle i ruchem ręki przywołał Ashcrofta. W poprzek chodnika biegł rozmazany jaskrawozielony napis:…AND CRY – HAVOC…!

Layne spojrzał na pobliski mur zaludniony również jaskrawymi, chorobliwie powykręcanymi postaciami. Ich wielkie błyszczące oczy zdawały się patrzeć wprost na niego.

– To twoja robota? – spytał Ashcroft na stojącą obok, samotną już dziewczynkę.

Mała skinęła głową.

– Dlaczego to zrobiłaś?

– Ten pan, który tu stał, prosił mnie o to – dziewczynka nagle okręciła się na pięcie i pobiegła przed siebie.

Na chwilę jeszcze jej twarz pojawiła się zza narożnika.

– Jedźcie tyłem! Jedźcie tyłem! – krzyknęła i znikła bezpowrotnie.

– Jeden zero dla niego – mruknął Layne.

Ashcroft spojrzał mu w oczy, potem odwrócił głowę i otworzył drzwiczki.

– Do zobaczenia w piątek, George – szepnął wsiadając do samochodu.

Zaraz jednak wysiadł znowu. Przednia szyba była zamalowana na niebiesko.

* * *

Wóz policyjny stał zaparkowany pod wysokim wiaduktem, skąd od czasu do czasu, gdy przejeżdżały wielkie kontenerowce, dobiegał głuchy łoskot. Posterunkowy Pandey palił papierosa, starannie wypuszczając dym nad skrajem ledwo opuszczonej szyby. Jedyne o czym marzył, to aby sierżant Kirkpatrick spał jak najdłużej. Wyciągnięte w rozłożonym fotelu ciało zwieńczone było zakrywającym twarz kapeluszem. Kirkpatrick byłby całkiem miłym gościem, gdyby nie to, że bez przerwy mówił o żarciu. Ostatnio o mało nie doprowadził Pandeya do szoku i zarazem ślinotoku, opowiadając, jak się przyrządza sos cumberland na winie madera.

– Patrol „Celia 180”, zgłoś się – dobiegło od deski rozdzielczej.

Zanim Pandey wypstryknął papierosa, sierżant zgrzytając oparciem zdążył już przyjąć pozycję siedzącą. Jego palec bezbłędnie trafił w napis „odbiór”.

– Kirkpatrick, słucham.

– Jedźcie na Jefferson Square siedem, jakiś szaleniec wdarł się do ogniska opieki dziecięcej.

Sierżant uruchomił silnik i z wizgiem wycofał parę metrów.

– Lat około dwudziestu, uzbrojony w nóż. Tam jest mnóstwo dzieci…

Pedał gazu przyciśnięty do samej podłogi sprawił, że ruszyli jak rakieta, podrzuceni na dodatek bruzdą krawężnika.

– Zatrzymajcie go, broni użyć tylko w ostateczności, zrozumieliście…?

Przy kolejnym zakręcie głowa Pandeya rozpłaszczyła się na szybie, aby zaraz potem odskoczyć w drugą stronę.

– Będziemy za dwie minuty – powiedział Kirkpatrick odpychając go ramieniem.

Mężczyzna w białym pontiacu dokonał cudu, aby uniknąć zderzenia. Musiał skądś wiedzieć, że zderzaki wozów policyjnych są odpowiednio wzmocnione. Światło na dachu i jękliwe zawodzenie syreny uprzedzało jednak większość kierowców.

– Trzymaj się – powiedział sierżant. – Pojedziemy na skróty.

Pandey nie zadając żadnych pytań chwycił kurczowo zamontowany nad drzwiami uchwyt. Kirkpatrick nie rzucał słów na wiatr.

Uderzając w pudło automatu z gazetami wjechali na chodnik i miażdżąc niski płotek zjechali na strzyżony trawnik parku. Sprzed maski rozprysła się grupa chłopców na wrotkach. Sierżant przesuwając językiem po wargach żonglował między stosunkowo licznymi drzewami, aby na końcu przebić gęsty żywopłot. Kiedy Pandey otworzył oczy, dojeżdżali już do krawężnika. Kilkunastoosobowy tłum wyraźnie wskazywał właściwy adres. Nie zamykając drzwiczek wybiegli z wozu. W dłoni sierżanta pojawił się czarny rewolwer o krótkiej lufie.

– Wchodzisz za mną, potem w lewo – krzyknął.

W sieni domu, przy stercie zwalonych ubrań, stała kobieta. Jej twarz była podobnego koloru co siwe włosy. Wskazała wiszące tylko na górnym zawiasie drzwi. Sierżant wywalił je do końca jeszcze jednym kopnięciem i wpadł do dużej sali, z wysokimi, sięgającymi sufitu oknami. O mało nie potknął się o leżącego na podłodze starszego człowieka. Spomiędzy palców obejmujących głowę ciekła strużka krwi.

– Tutaj! – usłyszeli okrzyk z przeciwległego kąta.

Pośród powywracanych koników i zabawek elektrycznych stała z młotkiem w dłoni korpulentna kobieta.

– Mam go tutaj. Dzieci uciekły… Zdążyły…

Chłopak siedzący na podłodze miał zalęknione i rozbiegane oczy. Chciał chyba coś powiedzieć na widok policjantów, lecz ruch młotka zmusił go do zamknięcia ust.

– Co tu się działo? – rewolwer sierżanta nie schodził z torsu chłopaka.

Pandey przysunął do siebie leżący na podłodze nóż. Był to wojskowy bagnet.

– To wariat – kobieta wskazała młotkiem. – Wszedł zaraz za matką jednego z dzieci, myśleliśmy, że to jej znajomy. A on się rzucił na małego Phillipa…

Pokazała na trzymany przez Pandeya przedmiot.

– Nasz wychowawca próbował go obezwładnić…

Sierżant zrobił krok do przodu i chwycił chłopaka za kołnierz.

– No… – próbował go podnieść, lecz ten zawisł w jego dłoni jak szmaciana lalka.

Kirkpatrick zerknął na kobietę.

– Kto go tak urządził?

Po jej twarzy nagle pociekły łzy.

– To straszne… już prawie złapał Phillipa, kiedy raptem… – chlipnęła – stał się cud. Ten zbój nagle jakby osłabł, wypuścił nóż i siadł na podłodze.

Kirkpatrick uniósł podbródek chłopaka lufą rewolweru.

– Coś ty tu robił?

W matowym spojrzeniu chłopaka błysnęła panika.

– Nie wiem… – powiedział.

Kirkpatrick i Pandey przyglądali się jego twarzy.

* * *

Mimo że sala nie miała okien, nie trzeba było wychodzić na zewnątrz, aby przekonać się, jaka jest pogoda. Skórzane i drelichowe kurtki zbyt dobrze świadczyły, iż prognozy zapowiadające kilkudniowe ochłodzenie nie kłamały. Ashcroft stał przed siedzącymi na krzesłach dziesięcioma mężczyznami i końcem wskaźnika stukał w rozpiętą na stojakach mapę przedstawiającą Dellen Avenue wraz z najbliższą okolicą. Sklep antykwariusza oznaczono jasnożółtym kwadratem. Layne niemal na palcach wsuwał się do sali.

– Czy są jakieś pytania? – dobiegło od strony podium.

Mężczyzna, którego twarzy Layne nie był w stanie dojrzeć, uniósł niedbale rękę. Miał twardy miejski akcent.