– Były duże opady – monter oświetlił z bliska powierzchnię zawiesistej cieczy.
– Zdejmuję… – zdecydował Layne, dla którego, z powodu brody, filtr od początku był utrapieniem.
Zwolnił zatrzask i schował całość do kieszeni. Ashcroft bez zachwytu poszedł w jego ślady. Na twarz montera ponownie wpłynął znajomy im uśmiech.
Dalsza droga stawała się coraz bardziej monotonna. Płynące ścieki, drobne cieknące szczelinami strużki wody i szare powierzchnie ścian. Szli ostrożnie jeden za drugim, uważając na wyszczerbione krawędzie ścieżki, przechodzili na krzyżówkach po trzęsących się kładkach i już od dawna zapomnieli o towarzyszącym im zapachu. Miasto czasami przypominało o sobie szumem restauracyjnych pomp czy zduszonym klekotem ciężarówek.
Miejsce, gdzie plan się kończył, a dalej były jedynie stare zapomniane odnogi, znaleźli po godzinie marszu. Częściowo zamurowany otwór ział mdłą stęchlizną, lecz kanał za nim był suchy, i kiedy Ashcroft przechylił się nad niestarannie położoną warstwą cegieł, dojrzał w świetle lampy dwa szczury. Wpatrywały się w niego bezczelnymi czerwonymi ślepiami.
– Mam nadzieję, że nie jesteście obrzydliwi – mruknął monter drapiąc się po szyi. – Muszę was tu zostawić.
Wskazał głową kanał.
– Macie nie więcej jak sto metrów do waszych magazynów.
Ashcroft wskazał aparat Layne’a.
– Myślę, że nie zginiemy.
– No to powodzenia – monter zagrzechotał torbą. – Tylko idźcie powoli.
Patrzyli za nim, póki reszta światła nie zniknęła w jakimś odgałęzieniu.
– Żebyśmy chociaż wiedzieli, czego szukamy – wysapał Layne forsując ceglany mur.
Ashcroft przesadził przeszkodę w dwóch ruchach.
– Broni bądź śladów jej użycia. – Stanął i pociągnął nosem. – Śmierdzi…
– Dziwisz się jeszcze jakimś zapachom…
Layne nie dokończył. Dopiero teraz usłyszeli dźwięk odmienny od dotąd spotkanych. Ruszyli nasłuchując. Spod palców, między szczelinami muru, sączyło się ciepłe powietrze. Raz jeszcze mignęły ślepia gryzoni, potem Ashcroft zgasił lampę. Błądząc dłonią Layne poszedł w jego ślady.
– Tam są ludzie… – usłyszał szept.
Stali u wlotu wysokiej sali, powstałej z zawalenia się wyższej kondygnacji. Wzrok nie sięgał drugiego krańca. Ludzie, ubrani w cudaczne czarne stroje, krążyli wokół świec ustawionych na fragmentach stropu. Chybotliwe blaski kładły się na centralnie ustawionym stole i ciele rozkrzyżowanej tam dziewczyny. Była naga.
– To sukinsyny… – wycedził Ashcroft, lecz Layne stał z wpółotwartymi ustami.
Kapłan pokłonił się dotykając czołem brzucha dziewczyny. Z podanej czary zaczął wylewać ciemny płyn. Wokół wszyscy unieśli sękate kije. Kapłan deklamował słowa bez związku, i dopiero kiedy Ashcroft ruszył powoli do tyłu, Layne zrozumiał, że to jakaś modlitwa recytowana na wspak.
– Spływamy…
Decyzja Ashcrofta była słuszna, lecz spóźniona. Dziewczyna dostrzegła obce sylwetki. Jej histeryczny wrzask wytrącił naczynie z rąk kapłana, a wszyscy obejrzeli się. Ashcroft pociągnął Layne’a, słysząc jak tłum zawył z wściekłości. Biegli ścigani licznymi krokami. Layne uderzony kijem pod kolana potknął się już po paru metrach. Momentalnie wskoczyło nań kilka postaci, wciskając mu twarz w gruz i boleśnie wykręcając ręce. Poszturchiwanego i zwymyślanego zaciągnięto przed ołtarz. Dziewczyna owinięta w poplamione prześcieradło zerkała z boku.
– Na Księcia Ciemności, kim jesteś? – zapytał kapłan, wznosząc dłonie patriarchalnym gestem.
– Puśćcie mnie… – wykrztusił Layne, ale nowe okrzyki sprawiły, że nie zwrócono na to uwagi.
Rozciągnięty między kilkunastoma rękami, w stronę stołu wędrował Ashcroft. Nie próbował się wyrywać. Zobaczywszy jego twarz kapłan jakby spokorniał. Gestem dłoni kazał puścić Ashcrofta. Ten wyprostował się, poprawił koszulę i pewnym ruchem wyjął świecę z ręki jednej z zakapturzonych postaci.
– Pearson – powiedział prawie szeptem. – Jednak nie posłuchałeś.
Człowiek pod kapturem westchnął i poplamionymi dłońmi ściągnął nakrycie głowy. Był lekko łysiejącym mężczyzną w średnim wieku, o nieprzyjemnie nalanej twarzy. Layne przesunął się za Ashcrofta.
– Panie kapitanie – wymamrotał Pearson miętosząc kaptur. – Przecież nikomu nie przeszkadzamy, umyślnie schodzimy tu, do podziemi.
– Słuchaj – Ashcroft spojrzał mu prosto w oczy – jeśli o mnie chodzi, możecie nawet nago tańczyć sambę, ale reprezentuję mieszkańców tego miasta. Wiesz, co było w tej petycji przed rokiem. W oczach grubasa zapłonęły ognie.
– On przyjdzie, Asmodeusz i sługi jego…
– Zamknij się – Ashcroft nawet nie podniósł głosu. – Twoje szczęście, że mam tu inne sprawy do załatwienia.
Świece otaczających ich ludzi nachyliły się niebezpiecznie, kapiąc z przepełnionych podstawek. Pearson potarł koniec nosa.
– Nie będzie aresztowań?
– Nie, ale najpierw dwa pytania – unosząc wzrok, Ashcroft dostrzegł, że dziewczyna wciąga obcisłe dżinsy. – Był tu wczoraj ktoś od ciebie?
Pearson poruszył wargami.
– Był… szykowaliśmy dzisiejszą uroczystość.
Zsuwały się kolejne kaptury, ukazując oblicza przeciętnych urzędników, pomocników sklepikarzy czy gońców biurowych.
– Chcę wiedzieć – Ashcroft mówił wolno i dobitnie – gdzie ćwiczono z bronią.
– A nie będzie raportu?
– Pomyślę o tym.
Przed kapłana wysunął się młody chłopak o końskiej szczęce.
– Jeśli pan nie złoży, to pokażę, gdzie byli ci ludzie – powiedział głucho i zerknął przez ramię. – Tak, mistrzu?
Layne tłumiąc śmiech patrzył, jak Pearson bezradnie potrząsa głową.
– Zobaczycie, on nadchodzi, a wtedy policzone zostaną…
Ashcroft odepchnął go lekko.
– Prowadź – zwrócił się do chłopaka. – A wy spływajcie, i to szybko.
W szybkim tempie przebyli kilkaset metrów. Potem chłopak zatrzymał się i skierował przed siebie promień latarki.
– Tam – stwierdził i już chciał odejść, kiedy Ashcroft powstrzymał go rozwartą dłonią.
– Chwilę… pokaż, jak stąd wyjść – spojrzał na rozbity aparat Layne’a.
Promień latarki uniósł się, ukazując, o dziwo, zamiast sufitu wąski szyb z klamrami.
– Tędy.
– Magazyny Manganellego są gdzieś tutaj?
Końska szczęka ponownie wskazała ciemną salę.
– Za tamtą ścianą.
Chłopak odwrócił się i zniknął za załomem, gdzie przez moment jeszcze migały niewyraźne cienie.
– Co to za typy? – Layne rzucił jakby w powietrze.
– Jakaś zboczona sekta – Ashcroft przestąpił próg. – Pearson przyjechał z Los Angeles, chce założyć u nas filię…
Umilkł. Po drugiej stronie, pod ścianą, stał rząd podziurawionych tarcz. Podeszli do przeciągniętej kredą linii, co parę metrów leżały kupki łusek. Ashcroft nachylił się i podniósł jedną, potem powąchał.
– Oni – powiedział i uniósł głowę. – Szkoda, że puściłem Pearsona, mógł coś wiedzieć.
Ashcroft z namaszczeniem licząc kroki ruszył w stronę tarcz. Stanął i zafrasowany potarł brodę.
– Dziwne…
– Co?
– Trzydzieści metrów. Najkrótszy dystans wojskowy to pięćdziesiątka.
Coś chrobotało pod butem Layne’a, więc pochylił się.
– I co z tego?
– Trzydzieści to tyle, ile strzela się u nas, w policji.
Layne spojrzał na przedmiot w dłoni. Podrzucił go kilka razy i podszedł do Ashcrofta.
– Patrz.
Była to policyjna oznaka. Ashcroft obrócił ją w palcach.
– Havoc… – uniósł oczy. – Havoc ma długie ręce.