Reżyser ostentacyjnie wzruszył ramionami.
– Sami widzieliście, jak Linda mówiła ostatnią kwestię…
Layne musiał przytrzymać Ashcrofta z całej siły za rękaw.
– Oni przestali filmować – powiedział z naciskiem. – Prawda? To był koniec sceny?
Muir uśmiechnął się prawie szczerze.
– Naturalnie, trzeba było jeszcze raz kadrować.
Fotel ciężko skrzypnął, kiedy Ashcroft obracał się w stronę ostatniego rzędu.
– Rekwiruję ten fragment jako dowód rzeczowy – powiedział chrapliwie. – Podpisze mi pan zaraz papier.
Muir wstał.
– A zezwolenie?
Ashcroft sięgnął do kieszeni bluzy i wyjął cienki flamaster.
– Wszystko po kolei.
– O rany, nic nie widzę! – krzyknął Slayton. – Kelly, gdzie jesteś?
Tuż obok rozległ się jakiś dźwięk, ale Slayton nie mógł zlokalizować jego źródła.
– Nic nie widzę! – krzyknął znowu. – Ratunku! Duszę się…
Kelly zerwał kołdrę z twarzy leżącego w łóżku kolegi.
– Obudziłeś się wreszcie? – mruknął.
Slayton zmrużył oczy i mętnym wzrokiem powiódł po pomieszczeniu. Znajdował się w ich własnym pokoju, ale w przeciwieństwie do sytuacji sprzed chwili było w nim stanowczo za dużo światła. Powoli rozmasował sobie skronie i usiadł na łóżku. Ból głowy nie ustępował i Slayton z zazdrością spoglądał na krzątającego się koło umywalki Kelly’ego.
– Nie bądź taki skowronek – powiedział pokonując ból w gardle. – Może i wypiłeś tyle co ja, ale nie sądź, że nie widziałem, jak bierzesz Alka-Selzer. Co najmniej pięć tabletek. Kelly przejrzał się w lustrze.
– Wstawaj. Zaraz zacznie się zebranie.
– Jakie zebranie?
– W sprawie tego faceta z sali intensywnej terapii.
Slayton z trudem wstał z łóżka.
– Odłączą go od aparatury? – spytał starając się stać pewnie.
– Jasne. Co prawda Hutts chce go leczyć, ale i tak go przegłosują.
– Leczyć? Hutts zawsze miał samarytańskie zapędy w stosunku do nieboszczyków – Slayton wyjął z lodówki puszkę piwa. – Chociaż może ma rację? Gdybym tak zaaplikował facetowi całe opakowanie aspiryny… Słyszałem, że to na wszystko pomaga.
– Kto ci to mówił?
– Agent reklamowy koncernu Bayera – Slayton kilkoma haustami wypił piwo.
Uporczywy ból głowy zaczął powoli ustępować i czuł, że krew zaczyna krążyć coraz szybciej. Jednocześnie jednak działo się z nim coś dziwnego.
– Potwornie wczoraj narozrabiałeś, Slayton.
– Ja? To ten grubas. W dodatku śnił mi się w nocy.
– A ja śniłem o policjantach. Zabierali mi legitymację i…
– I co?
– Wtedy się budziłem. Dopiero na jawie przypomniałem sobie, że mi ją oddali ze słowami: „Przepraszamy, panie doktorze”.
Slayton poruszył głową w nieokreślonym geście. Wyjął z lodówki drugą puszkę piwa i jak poprzednio wypił zawartość kilkoma łykami.
– Slayton, dobrze się czujesz?
– Tak, czemu pytasz?
– Jakoś tak dziwnie wywróciły ci się oczy do góry.
– Nie, czuję się świetnie.
– Bo myślałem… – Kelly nie dokończył, widząc, że jego kolega runął na łóżko. Podszedł do niego, ale kiedy po wielu staraniach udało mu się odwrócić leżącego na wznak, machnął ręką, zawiązał krawat i wyszedł z pokoju.
Sądząc po ogromnej ilości dymu w dużej sali konferencyjnej, spóźnił się dość poważnie. Starając się robić jak najmniej hałasu, przemknął za zajętymi fotelami i zajął miejsce w miarę możliwości maksymalnie oddalone od stołu prezydialnego.
– Reasumując to, co zostało powiedziane – kończył właśnie Werner – sądzę, że nie ma żadnych realnych przesłanek pozwalających mieć nadzieję na pozytywne zakończenie sprawy. Odczyty urządzeń rejestrujących pracę mózgu, niezmienne od wielu dni, brak jakichkolwiek odruchów i zgodne opinie lekarzy upoważniają mnie do zastosowania procedury specjalnej przewidzianej przez ustawę. Myślę, że powinniśmy przystąpić do głosowania.
Werner rozejrzał się po sali, ale nikt nie zgłosił sprzeciwu.
– Kto jest za całkowitym odłączeniem aparatury podtrzymującej pracę organizmu i stymulującej funkcje jego organów? – powiedział podniesionym głosem, sam jako pierwszy unosząc dłoń.
Wokół uniósł się las rąk. Wbrew wcześniejszym przewidywaniom nawet Hutts głosował „za”. Werner nie był jednak zadowolony.
– A pan? – wycelował palcem w kogoś, kto siedział na samym przodzie.
– Ja?
– Tak, pan, panie Stazzi.
– Przecież jestem kierownikiem ochrony ośrodka. Nie mam zielonego pojęcia o medycynie.
– Głosować powinniśmy wszyscy.
Stazzi wzruszył ramionami.
– Dobrze, ja również jestem za odłączeniem chorego… to znaczy zwłok, chciałem powiedzieć.
– Doskonale. Dziękuję panom – Werner porządkował leżące przed nim papiery. – Żeby nie przedłużać tej nieprzyjemnej sprawy, proponuję wysłać już teraz kogoś do sali intensywnej terapii w celu wykonania niezbędnych czynności…
„Eufemistyczne określenie” – pomyślał Kelly.
– Chyba profesor Hutts i doktor Kelly, prowadzący przypadek od początku, będą najbardziej kompetentnymi osobami.
Hutts skinął głową i podniósł się ze swojego fotela. Kelly’emu nie pozostało nic innego, jak zrobić to samo. Przy tak ewidentnym przypadku nie miał żadnych oporów moralnych, a siedzenie w zadymionej sali jeszcze przez parę godzin i uczestniczenie w dalszym porządku obrad nie należało do przyjemności. Toteż prawie zadowolony schodził na dół, starając się nie wyprzedzać utykającego na lewą nogę siwego profesora.
Mniej więcej godzinę później wyszedł ze swego pokoju Slayton. Z trudem dowlókł się do klubu, bar jednak znowu okazał się zamknięty, a na myśl o kanapkach z tuńczykiem serwowanych przez automaty robiło mu się niedobrze. Wypił letnią kawę i zdobywając się na jeszcze jeden wysiłek odszukał drzwi sali intensywnej terapii. Uchylił je i wsadził głowę do środka.
– Hej, Kelly, odłączyłaś już tego trupa od wszystkich rurek? W kuchni bardzo się niecierpliwią… eee… przepraszam, panie profesorze, nie wiedziałem, że pan tu jest.
Hutts odwrócił głowę od spowitego w bandaże ciała.
– Ten żart był całkiem nie na miejscu – powiedział cicho.
– Tak… tak, bardzo przepraszam.
– Jednak dobrze, że pan jest. Proszę zaczekać na zewnątrz. Będzie pan uczestniczył w sekcji.
Slayton kiwnął głową z uśmiechem. Zamknął ostrożnie drzwi i skrzywił się boleśnie. Stary zawsze wiedział, jak dotkliwie ukarać. I to właśnie dzisiaj. Wściekły powlókł się do okna i nie bacząc na przepisy otworzył je na całą szerokość. Gorący wiatr nie przyniósł mu ulgi. Posępniejąc coraz bardziej obserwował skupisko kolorowych namiotów rozstawionych wokół wzgórza naprzeciwko. Czego oni tam chcą, do cholery? – Slayton słyszał, że wśród ludzi gromadzących się wokół ośrodka zanotowano już kilka przypadków ukąszeń przez jadowite węże. Ale nie odstraszyło to nikogo. Wprost przeciwnie, nowi „turyści”, jak pogardliwie nazywali ich pracownicy, przybywali prawie o każdej porze. Nie protestowali przeciwko czemukolwiek, nie demonstrowali ani nie śpiewali żadnych pieśni. Po prostu czekali. Na co? Tego nie wiedział ani Slayton, ani nikt, kto pracował wewnątrz. Po chwili bezmyślnego wpatrywania się w ledwie widoczne poprzez drgające powietrze sylwetki Slayton zatrzasnął okiennice i zapalił papierosa. Nie zdążył jednak zgasić zapałki, kiedy uwagę jego przykuł głośny, jakkolwiek nierozpoznawalny dźwięk, dobiegający z wnętrza sali. Po chwili otworzyły się drzwi ukazując Kelly’ego i Huttsa.
– Co pan o tym myśli, kolego? – Slayton zauważył, że profesorowi drżą ręce. – Przecież, przecież… to niesamowite!