Andrzej Drzewiński, Andrzej Ziemiański
Nostalgia za Sluag Side
„Daleko sięga dłoń wielkiego męża
Nieraz jam trupem człowieka położył
Choć go me oczy nigdy nie widziały”
William Shakespeare – Król Henryk VI, cz. II
„Na dobre i na złe będzie zawsze cząstką
mojego ja. Na złe, pomyślałem, na pewno
na złe. Teraz już wszystko przeminęło,
wszystko się skończyło, została pustka
bez żadnego znaczenia, ale niestety
zostało tylko tyle”
Alistair MacLean – Siła strachu
Poszarzała, zdeformowana wieloma szramami twarz patrzyła na Ashcrofta błagalnie, kiedy miażdżył ją w dłoni. Taksówkarz chwycił pomięty banknot, szybkim ruchem chowając go do kieszeni.
– Do widzenia – mruknął Ashcroft do własnego odbicia w dzielącej ich szybie.
Wyszedł na chodnik. Ratusz, o ścianach z piaskowca, stał pośrodku rynku.
– Burmistrz już czeka, panie kapitanie – człowiek stojący przed obrotowymi drzwiami zerknął na kołujące gołębie.
Uścisnęli sobie dłonie. Ashcroft nie miał ochoty zastanawiać się, czy ta uwaga ma jakikolwiek związek z jego spóźnieniem. Wejście po schodach nie zajęło im więcej niż minutę.
– Czy chce pan wracać samochodem? – spytał sekretarz, kiedy stanęli przed obitymi skórą drzwiami.
– Nie, pójdę pieszo – Ashcroft nie czekając na zaproszenie nacisnął klamkę. W głębi sekretariatu, obok regału z dokumentami, stał siwy mężczyzna.
– Jesteś nareszcie – stwierdził zasuwając szafę. – Wchodź…
Ashcroft obszedł biurko maszynistki i zniknął za Malle’em w drzwiach gabinetu.
– Dostaliście kopię pisma z urzędu statystycznego? – spytał burmistrz i obciął cygaro naciskając gilotynkę siłą całego ciała.
– Chcesz?
Ashcroft pokręcił głową i żeby nie było wątpliwości, na które pytanie odpowiada, dodał:
– Przyszła dwa dni temu.
Osunęli się w fotele. Wypełniony słonecznym blaskiem prostokąt okna za Malle’em niemal zmuszał do opuszczenia wzroku. Ashcroft przyłożył dłoń do czoła.
– Stary ma gdzieś wszystkie dane – powiedział. – Zresztą nie muszę mówić… Bez nacisku z twojej strony papiery pójdą do kosza.
Malle zaciągnął się cygarem.
– Cały Dennis… – mruknął obserwując z zadowoleniem siwe kółko dymu. – A ty co o tym sądzisz?
– Dane nie kłamią – Ashcroft chrząknął i dyskretnie opędził się ręką. – Fakt, że liczba morderstw bez motywu rośnie, znany był już od dawna. Nikt jednak się tym nie przejmował.
Malle przechylając się za siebie pchnął okiennice. Spirale dymu popłynęły w stronę okna.
– Dlaczego?
– Wiesz… – Ashcroft przesunął dłońmi po poręczach. – One aż tak nie odróżniają się od innych. Zawsze można uznać, że jakiś powód był, tylko nie dało się go ustalić.
Malle kiwnął głową i jakby kontynuując ten ruch, ujął leżący na blacie plik kartek.
– Twierdzą – zaczął zbliżając się do światła – że procent morderstw bez motywu od roku idzie u nas gwałtownie w górę. Wychodząc z poziomu dwóch procent wszystkich zabójstw, osiągnął obecnie pułap trzydziestu siedmiu.
Ashcroft przesunął się w fotelu prostując zagięty róg marynarki. Było mu niewygodnie i gorąco.
– Domyślasz się, co Dennis o tym powiedział?
Malle odłożył papiery.
– Domyślam. Coś nie do druku… – ponownie rozjarzył koniec cygara. – Jeszcze dzisiaj zadzwonię do niego. Dostaniesz tę sprawę.
– Dzięki – Ashcroft wyciągnął nogi przed siebie. – Sam nie rozumiem, co mnie do tego ciągnie…
Malle odsłonił w uśmiechu żółte zęby.
– Twój ojciec też by nie wiedział, jesteście tacy sami – strząsnął popiół do stojącej na biurku popielnicy. – Wracając do tej przesyłki… Macie już kogoś w areszcie?
– Co najmniej kilkanaście osób – Ashcroft machnął dłonią. – Na brak roboty nie będę narzekał, trzeba ich raz jeszcze przesłuchać.
Malle trzymał chwilę cygaro między zębami i Ashcroftowi przemknęło przez głowę, że przypomina gangstera z pośledniego filmu.
– Jesteś pewien, że ci ludzie na pewno popełnili morderstwa bez motywu? – spytał ponownie strzepując popiół.
– Chyba tak… zorientuję się, jak tylko dostanę sprawę. Zacznę od tego, który zabił Frances Rutler w pasażu handlowym.
Uśmiechnęli się obydwaj.
– Ile lat ma ten człowiek?
– Starszy, po pięćdziesiątce.
Malle gwałtownie zmrużył oczy, lecz nic nie powiedział. Dopiero wtedy Ashcroft przypomniał sobie o jego wieku.
– Dennisa najłatwiej złapiesz do południa – powiedział schylając się nad butami. – Mógłbym wtedy jeszcze dzisiaj zabrać się do pracy.
Ponownie uniósł głowę i dojrzał, jak Malle z uśmiechem wdusza spory jeszcze niedopałek w żłobienia popielnicy.
– Masz rację – powiedział, potem położył dłoń na słuchawce. – W twoim wieku niecierpliwość to zdrowy objaw.
Vincent Cadogan siedział na pryczy i cierpiał z powodu braku szelek.
– Przeczytał pan zeznania po raz trzeci. Jeden ze świadków jest adwokatem, drugi dziennikarzem. Ludzie o ustalonej reputacji, w pełni władz umysłowych. Więc…?
Cadogan odemknął powieki, wciąż oparty o ścianę przesunął teczkę w stronę Ashcrofta. Miał worki pod oczami.
– Absurd – stwierdził i poprawił spodnie. – To, że szedłem pasażem piętnastego koło czwartej, jest prawdą. To, że usiadłem na chwilę w jednej z tych otoczonych żywopłotem altanek, również jest prawdą. Prawdą jest też, że znalazłem tam martwą dziewczynę. Ale ja jej nie zabiłem.
– Cadogan! – Ashcroft uniósł się nad siedzącym. – Nie pieprz głupstw! Widziano, jak trzymałeś ją za gardło.
– Nie trzymałem! – Cadogan niemal pisnął i skoczył w kąt pryczy.
Ashcroft nachylił się i wyprostował go jednym szarpnięciem.
– Myślałeś, że nikt nie usłyszy, jeżeli szybko ściśniesz jej tchawicę? – palce Ashcrofta zgniotły coś niewidzialnego. – Jednak ta dwójka ze snack-baru dostrzegła to, mieli okno akurat naprzeciw wnęki. Czytałeś zeznania, czego chcesz więcej?
Cadogan skrzywił się płaczliwie, a potem jednym, nad podziw energicznym ruchem opadł na kolana. Wczepił się palcami w materiał spodni Ashcrofta.
– To nie ja… – rzęził. – Nie ja. Przecież pamiętam, co robiłem. Kiedy tam wszedłem, ona już nie żyła. Zlitujcie się, nie gubcie niewinnego człowieka.
Ashcroft musiał mu odginać palce jeden po drugim.
– Więc co…? – patrzył z odrazą, jak tamten wije się na pryczy. – Oni wszyscy zmówili się…?
Cadogan uniósł ręce ku górze.
– Tak – szepnął. – Tak musiało być, na Boga, tylko tak. Jakże inaczej.
Ashcroft zawiązał teczkę z odpisami zeznań i zastukał w płytę. Nie zważając na mamrotanie aresztowanego wyszedł z celi.
Człowiek spacerujący korytarzem schował do kieszeni białego fartucha jakąś łamigłówkę.
– Nie przyglądał się pan przesłuchaniu? – spytał Ashcroft, potem obrócił głowę w stronę strażnika. – Dalej poradzimy sobie sami – powiedział.
Człowiek w mundurze służb penitencjarnych przyłożył palec do skroni i zawrócił.
– Nie – lekarz przyjrzał się paznokciom. – Spędziłem z nim wiele godzin na testach, wystarczy…
Ashcroft zerknął nieufnie. Na ich widok rozkraczony na krześle, otyły strażnik uniósł kratę dzielącą areszt od części przeznaczonej dla personelu.
– Ten test… – mruknął Ashcroft po chwili. – Nazywa się chyba Rorschacha…? – popatrzył na psychiatrę. Ten wbił ręce w kieszenie fartucha uśmiechając się pod nosem.
– Czytuje pan „Scientific American”… – zakpił, lecz zaraz zmienił ton. – Nie, z metod projekcyjnych stosowałem jedynie Murraya. Za to maglowałem go ze struktury osobowości.
Stanęli przy drzwiach z napisem „Zespół terapeutyczny”. Lekarz wskazał go głową.