Выбрать главу

– Nic już nie można zrobić. Zgon nastąpił co najmniej godzinę temu.

Slayton podniósł leżącą na podłodze strzykawkę, przyjrzał się jej pod światło i położył na blacie biurka obok pustych szklanych fiolek.

– Morfina. Końska dawka.

– Kto to był? – spytał Kelly.

– Sanitariusz – Stazzi dotknął przewieszonego przez poręcz krzesła fartucha.

Chciał dodać coś jeszcze, ale przerwał mu odgłos kroków. Werner, Hutts i Woodward sprawiali wrażenie ludzi oderwanych od dobrej zabawy.

– Ktoś tu mówił o narkotykach, tak? – Werner zlustrował wzrokiem obecnych.

– Tak. Przyczyną zgonu jest najprawdopodobniej przedawkowanie morfiny – powiedział Kelly.

– Czy on był narkomanem? – Werner wskazał leżącego końcem buta.

– Nie. Stanowczo nie – mruknął Stazzi.

– Więc co się stało? Zabójstwo? Są ślady walki?

– Nie ma…

Hutts nachylił się nad ciałem.

– Ten człowiek skarżył mi się rano na wysoką gorączkę i uporczywy ból gardła…

– Czyli pomyłka? – wtrącił Slayton. – Tu obok leży pełna ampułka penicyliny. Mógł myśleć, że wstrzykuje sobie lekarstwo…

– Penicylina w takiej ilości? Bzdury. Poza tym, kiedy tylko poczuł dziwne objawy, dlaczego nie zwrócił się o pomoc? W końcu to fachowiec.

– Morfina to silny narkotyk. Mogło go ściąć od razu. Zresztą być może były inne powody – Slayton wzruszył ramionami.

– Zaraz – Werner zbliżył się do rozmawiających. – Kto leży w izolatce?

– George Havoc. Ten z wypadku w Centrum Studiów Atomowych.

– Cooo?! I siedział przy nim chory sanitariusz? Nie bacząc na zarazki?

– A to już nie moja sprawa – Hutts wolał się wycofać.

– Woodward!

– Tak?

– Pan jest szefem personelu pomocniczego. Co to ma znaczyć?

– Ja o niczym nie wiem – wyjąkał Woodward. – Ktoś inny ustalał dyżury.

– Kto?

– N… n… nie wiem.

Werner teatralnym ruchem wyjął chusteczkę z kieszeni marynarki i otarł zbierający się nad brwiami pot. Gdzieś w oddali trzasnęły drzwi. Po chwili młody człowiek w białym kitlu podbiegł do Wernera.

– Pana córka płacze w gabinecie.

Werner rzucił chustkę na podłogę.

– Wreszcie skończę z tym bałaganem – wyszeptał przez ściśnięte zęby. – A panu, Woodward, radzę…

– Gdzie jest pacjent? – Hutts, który przed chwilą otworzył drzwi izolatki, stał teraz w progu z bezradnie opuszczonymi rękami.

Wszyscy zwrócili głowy w jego kierunku.

– Może wywieziono go na jakiś zabieg?

– Nie – Kelly stuknął palcem w wywieszony nad biurkiem grafik. – Powinien być tutaj.

– Przecież w tym stanie nie mógł wyjść o własnych siłach. Stazzi, niech pan coś zrobi.

Szef ochrony podniósł słuchawkę telefonu.

– Wszystkie korytarze w tym skrzydle są monitorowane – mruknął wystukując numer.

– Harry, to ty? – spytał przełączając odbiór na zewnętrzny głośnik.

– Tak, szefie – rozległ się zniekształcony, nienaturalnie gruby głos.

– Kto poza personelem pierwszej grupy przechodził granice segmentów?

– Nikt.

– Słuchaj, Harry, z izolatki zniknął chory, musiałeś kogoś widzieć. A może odwróciłeś się na dłuższy czas od ekranów?

– Nie, szefie. Patrzyłem bez przerwy. Na pewno nikt nie przechodził.

– A martwe pola?

– Ich rozkład znam tylko ja i mój zmiennik. Poza tym są jeszcze ruchome kamery. Ten facet, żeby przejść, musiałby nie tylko znać konfigurację pól, ale mieć także cholerne szczęście.

Stazzi zawahał się.

– Dobrze. To wszystko – chciał odłożyć słuchawkę na widełki, ale Werner wyrwał mu ją z ręki.

– Halo, pokój kontroli? Tu Werner. Ogłaszam alarm w całym budynku!

– Nie! – krzyknął Stazzi. – Nie wywołujmy paniki.

Skądś z góry dobiegł ich stłumiony ryk alarmowej syreny.

– Mamy pójść na swoje stanowiska? – spytał niepewnie Kelly.

– Bez przesady – Stazzi wściekły na Wernera rzucił się biegiem wzdłuż korytarza wypełnionego nagle tupotem wielu nóg. Usłyszeli dźwięk pierwszej tłuczonej szyby.

– A my? – spytał Woodward.

– Zostańmy tutaj. Najlepiej przeczekać ten bałagan – powiedział Hutts.

Gdzieś z boku rozległ się świdrujący dźwięk gwizdka. Potem strzał, jeden, drugi – i znowu cisza.

– Chodźmy na dół. Mają go.

Ruszyli za Wernerem, starając się iść jak najbliżej ścian. Kotłowanina w korytarzach prawie ustała, a strażnicy przepuszczali już wszystkich przez punkty kontrolne. Nie napotykając żadnych przeszkód zeszli do klubu, gdzie po chwili dołączył do nich Stazzi.

– Złapali go? – spytał Werner krążąc nerwowo po sali.

Jakoś nikt nie chciał zająć żadnego z foteli.

Stazzi potwierdził ruchem głowy.

– Żyje?

– Tak. Znalazłem go na szóstym piętrze.

– To było porwanie?

– Nie. Szedł sam. Ciągnął za sobą całe metry bandaży, zataczał się, ale szedł sam. Nie reagował na nic, nawet jak Jake strzelił na postrach…

– Mógł iść w takim stanie?

Stazzi wyciągnął papierosa. Najwyraźniej nie zamierzał odpowiadać.

– A czego szukał na górze? – Werner po raz kolejny przemierzył salę. – Nie, to nie może się tak skończyć… Możecie mi panowie wierzyć, że wyciągnę konsekwencje. Winni od razu mogą szukać innej pracy…

– Chrissy…

Werner zatrzymał się w pół kroku. Kelly widział, jak jego twarz robi się czerwona.

– Tyle razy mówiłem ci, żebyś się tak do mnie nie zwracała! – krzyknął nagle do stojącej przed wejściem dziewczynki.

Mała wbiegła do środka, ale okrzyk ojca sprawił, że stanęła w miejscu. W oczach błysnęły łzy, a broda zaczęła trząść się coraz bardziej.

– Tego jeszcze brakowało – Werner zaczynał tracić panowanie nad sobą. – Woodward, niech pan się nią zajmie.

Slayton, czując, co się stanie, skinął na Kelly’ego i powoli zaczął się wycofywać. Już w drzwiach zauważył, że Woodward sięga po leżącą na stoliku lalkę i wciska ją dziecku.

Wrzask Wernera dogonił ich już w hallu, ale ani Slayton, ani Kelly nie zamierzali się zatrzymywać. Zmusił ich do tego dopiero cichy kobiecy głos:

– To całe zamieszanie wynikło z powodu mojego męża?

Obaj odwrócili się jednocześnie. Maureen Havoc czekała oparta o jasny, polerowany filar podtrzymujący przeszklony dach. Obie ręce błądziły w okolicach naszyjnika, jakby starając się zasłonić to, czego w żadnym stopniu nie ukrywała koszula.

„Intuicja? A może coś wie?” – pomyślał Kelly.

Slayton uśmiechnął się z zażenowaniem.

– Odprowadzimy panią. Proszę mi wierzyć, tak będzie lepiej.

Maureen nie stawiała żadnego oporu, kiedy wziął ją pod ramię i wyprowadził na betonowy podest na zewnątrz budynku. Tam jednak stanęli zdezorientowani, nie wiedząc, co robić dalej.

Oblepiające sąsiednie wzgórza namioty, przyczepy kempingowe i samochody musiały być w tej chwili zupełnie puste. Nieprawdopodobnie gęsty tłum czekał na coś, skupiony tuż za ogrodzeniem. Ludzie stali w prawie całkowitej ciszy, nieruchomi, obojętni na świecące im prosto w twarze zachodzące słońce, zdawali się trwać tak od bardzo dawna.

– Chodźmy stąd – szepnął nagle Slayton. – Wyprowadzę panią od tyłu, przez kuchnię.

* * *

Ashcroft kiwał się na krześle z nogami założonymi na blat. Nie bał się upadku, gabinet był na to za mały. Przerzucał kartki, gdy zadzwonił telefon.

– Ashcroft – zaczął, lecz ożywienie zgasło w jego oczach. – Tak, przyślij go. – Jeszcze przez chwilę zastanawiał się, czy dzwonić do Layne’a. Statystyk od samego rana siedział przy najnowszym produkcie firmy CDC. Opuścił słuchawkę na widełki, kiedy dojrzał za szklaną szybą cienie dwóch sylwetek.

– Wejdź, Freddie! – zawołał.

Widział, że uniesiona do pukania dłoń zawahała się, a potem ujęła klamkę. Z trudem wcisnęli się do gabinetu Ashcrofta.

– Przesłuchałem go – porucznik poruszył swoją starannie ostrzyżoną grzywką. – To na pewno coś dla nas.