Chudy policjant stał służbiście wyprężony i tylko raz zerknął ku wiszącej na ścianie karykaturze. Poprzedni użytkownik gabinetu najwyraźniej musiał ją wyciąć z „Playboya”. Policjant był chyba pierwszą osobą, która nie zareagowała. Ashcroft poczuł, że go nie lubi.
– Proszę mówić – mruknął, widząc, jak Freddie, chyba po raz trzydziesty, mruga radośnie na widok gazetowego wycinka.
– Pełniłem patrol w okolicach skweru Trawisa między dziesiątą wieczór a szóstą rano – policjant miał głos spikera radiowego. – Przechodząc o piątej dwadzieścia koło hotelu Sheraton zostałem zatrzymany przez kierownika nocnej zmiany. Ludzie wywożący śmieci znaleźli na zjeździe do podziemi ciało dwudziestoletniej Patrycji Holgen, zamieszkałej…
– Nieważne – Ashcroft uniósł głowę. – Szczegóły opiszecie porucznikowi.
Freddie, który bez zaproszenia nie odważył się usiąść na drugim krześle, stał wciśnięty w kąt. Policjant założył ręce za pas.
– Ustaliliśmy pokój w księdze meldunkowej i poszliśmy tam. Okno było zamknięte, mimo że dziewczyna leżała dokładnie pod nim. Zacząłem od przesłuchania sąsiadów.
Odpiął guzik i wyjął z kieszeni koszuli niewielki notatnik:
– Gość z 502, Drommet, twierdził, że nic nie wie. Drugi sąsiad z 498 powiedział za to coś ważnego. Przyznał, że kiedy wracał około drugiej nad ranem do pokoju, widział, jak Drommet pukał do drzwi pod pięćsetkę, i to, że Holgen wpuściła go. Świadek nie był sam. Łamiąc przepisy hotelowe szedł do siebie z kelnerką pracującą w tamtejszym barze. Ona również potwierdziła zeznanie.
Ashcroft z ciężkim westchnieniem zsunął nogi z biurka.
– Drommet twierdzi, że całą noc spał – zaczął zmęczonym głosem – a tamci mieli urojenia, bo nie jest lunatykiem.
Policjant uśmiechnął się niepewnie.
– Tak jest – odparł. – Słowo w słowo.
– Freddie, spisz dokładny raport – Ashcroft położył dłoń na przycisku. – I powiedz, aby przysłano mi go jeszcze dzisiaj.
Freddie odkleił się od ściany.
– Mam prowadzić śledztwo?
– Naturalnie – Ashcroft podrzucił budzik w dłoni. – To twoje zmartwienie.
– Ósme z kolei – mruknął porucznik o mało nie zderzając się w drzwiach z Layne’em.
Ten mierząc go wzrokiem wszedł do pokoiku, wyjął papierosa z ust i wdusił w popielniczkę.
– Jeśli chciałeś rewelacji od statystyki – stwierdził – to już je masz.
Ashcroft wciąż trzymając budzik w dłoni ponownie założył nogi na blat. Layne zerknął na podeszwy jego butów.
– Rozmiar dziewięć – powiedział Ashcroft stukając butami o siebie. – Czy wyszła ci jakaś zgodność między mordercami a obuwiem?
Layne skinął głową.
– Jasne, ci z dziewiątkami to dusiciele małych dziewczynek.
– Dobra, a poważnie?
Layne patrzył na dłonie Ashcrofta wciąż obracające zegar.
– Okazało się, że większość morderców pochodzi z rodzin przybyłych do Stanów w czasie wielkiej imigracji. Jest to ich czwarte pokolenie.
– Kiedy była ta imigracja? – Ashcroft uniósł zdziwioną twarz.
– Szczyt przypadł na rok 1907, lecz cały okres zamyka się w latach 1900-1920. W tym czasie przybyło do nas prawie 15 min ludzi.
– I sądzisz, że ma to związek z tymi morderstwami?
Layne uśmiechnął się chytrze.
– Wciąż nie wierzysz w korelacje statystyczne – powiedział z wyrzutem. – A jednak tak jest.
– Zaraz! – Ashcroft odstawił budzik na biurko. – Jeśli już mówimy o zbieżnościach… Cała heca w tym miasteczku w Michigan bodajże zaczęła się w 1920…
Klepnięcie Layne’a przesunęło buty Ashcrofta o kilka centymetrów.
– Brawo, kowboju… a już myślałem, że na to nie wpadniesz.
Ashcroft zsunął stopy na podłogę i opierając się o kant biurka przechylił się do Layne’a.
– Chcesz powiedzieć, że twoje zakurzone raporty również mówiły o ludności napływowej?
– Niestety – Layne rozłożył ręce. – Policja nie zajmowała się pochodzeniem morderców ani ich rodziców. Lecz o ile mogę się domyślać, procent był wysoki.
– O czym, twoim zdaniem, świadczą te wszystkie zbieżności? – spytał Ashcroft i skrzywił się, słysząc brzęczyk telefonu.
Uniósł słuchawkę do ucha.
– Moment.
Layne przetarł palcami powieki.
– Nie powiem ci, do czego ten proces zmierza – odparł – ani co jest jego przyczyną. Wiem jedno: ma identyczny przebieg jak ta historia z lat dwudziestych… – zawiesił głos. – Zbadałem strukturę ludności twojego miasta i aż nie chce się wierzyć. Trzydzieści procent mieszkańców to potomkowie uciekinierów z tego jednego jedynego miasteczka w Michigan. Jakimś nieprawdopodobnym, aby nie rzec niemożliwym, zbiegiem okoliczności osiedlili się tutaj.
– Zwariowałeś. Musieliby się zmówić… – Ashcroft wciąż zakrywał tubkę mikrofonu.
Layne stanowczo pokręcił głową.
– To niemożliwe. Nigdy nie ma się pełnych danych, ale z tego, co wiem, widać wyraźnie, że nie mogli utrzymywać żadnych kontaktów.
– Do diabła – zaklął Ashcroft. – Kto mógł do nas przyjechać… – Przypomniał sobie o słuchawce i z warknięciem przystawił ją do ucha.
– Mów, Lionel.
Layne miał okazję zobaczyć, jak twarz Ashcrofta ciemnieje. Potem najwyraźniej bez celu rozpiął i zapiął guzik pod szyją.
– Dobrze – stwierdził na koniec. – Sprawdzaj to dalej.
Aż dziw, że telefon nie rozleciał się pod ciężarem słuchawki.
– Dwa trupy – powiedział. – Na przystani. Jakiś człowiek zepchnął dwóch mężczyzn prosto między nabrzeże a cumujący okręt wycieczkowy.
– Utopili się!
– Nie zdążyli – Ashcroft przejechał palcami po twarzy. – To już drugi przypadek dzisiaj.
– Neal… to rośnie.
Ashcroft pochylił głowę tak nisko, że widać było tylko bujną czuprynę.
– Wiem – zabrzmiał głuchy głos. – A ty mi tu serwujesz idiotyczne zbiegi okoliczności. Może jeszcze jakąś klątwę Tutenchamona…?
Uniósł głowę i spojrzał w przesłonięte okularami oczy Layne’a.
– W porządku – powiedział po chwili. – Przepraszam, trochę przesadziłem.
Layne nie musiał nic mówić. Głośny stukot w szklaną szybę drzwi był wystarczająco natarczywy.
– Wejść! – krzyknął Ashcroft, a potem zamarł z na wpół otwartymi ustami.
– Kim pani jest? – spytał wreszcie.
Kobieta podchodząc do biurka zdążyła jeszcze posłać uśmiech w stronę Layne’a.
– Ten oficer na dole skierował mnie tutaj – powiedziała stukając wysokimi obcasami. – Chcę złożyć zażalenie na Szpital Wojskowy.
Layne przestał się gapić na obcisły sweterek spięty w talii paskiem, bez wątpienia nieseryjnej produkcji, i spojrzał na Ashcrofta. Ten miał nieszczęśliwą minę.
– Człowiek na dole – odezwał się wreszcie – nie jest oficerem… Nie rozumiem, dlaczego skierował panią do mnie.
Kobieta przerzuciła swój gruby warkocz na plecy, nieomal policzkując Layne’a. Sądząc po grubości, warkocz również nie był seryjnej roboty.
– Ten człowiek powiedział, że pan jest od nietypowych spraw.
Spojrzenia obydwu mężczyzn skrzyżowały się.
– Co to znaczy nietypowych…? – zaczął Ashcroft, lecz kobieta przerwała mu:
– Jestem Maureen Havoc, mój mąż George miał wypadek w zakładach atomowych, a teraz jest przetrzymywany w szpitalu.
Stanęła tak, że Layne nie mógł nie pomyśleć o jej nogach. Odsunął się na tyle, na ile pozwalała mu ściana.
– Co to znaczy: jest przetrzymywany? – Ashcroft był zirytowany. – Skąd takie podejrzenia?
– Byłam tam wczoraj, nie chcieli mnie dopuścić do niego. Boję się, że robią na nim jakieś eksperymenty.
Ashcroft krzywiąc z niechęcią twarz zerknął za okno. Niebo było gładkie jak emaliowana patelnia.
– Nie przesadzajmy, to koniec XX wieku…
– Ale tam, w samym szpitalu, coś się działo – Maureen Havoc była nieustępliwa. – Słyszałam jak mówili, że ktoś zmarł w dziwny sposób. Pan musi mi pomóc.
Ashcroft odwrócił twarz od okna.
– Zmarł – powtórzył. – W szpitalach ludzie często umierają, statystycznie częściej niż gdzie indziej – łypnął w stronę Layne’a.