Выбрать главу

– Do Wojskowego Ośrodka Medycznego.

– Sądzisz, że to coś znaczy?

Layne wyjął i zapalił papierosa.

– Jako jedyny w tym kraju umrzesz śmiercią naturalną – mruknął na widok krzywiącego się Ashcrofta.

– Swoją drogą, zastanawiam się, co jest w tej kobiecie – dodał strzepując resztki muszek, które przykleiły się do wierzchu dłoni.

– W której?

– Myślę o Maureen Havoc. Powiedzmy, że jest bardziej niż pociągająca. Ale czy można w ten sposób wytłumaczyć fakt, że na widok najładniejszego nawet tyłka dwóch ludzi odrywa się od ważnej roboty i biegnie spełnić jej życzenie?

– Kobiety mają swoje sposoby…

– Mylisz się. Kobiety mają tylko swój jeden sposób. Ale nie sądzę, żeby teraz właśnie o to chodziło.

Layne zaciągnął się głęboko, a potem wypuścił dym wąską strużką.

– Jest coś w pani Havoc, co… – przerwał nagle opierając wolną rękę na maskownicy.

Ashcroft nacisnął gwałtownie hamulec, potem puścił go i silnym szarpnięciem kierownicy skierował samochód na prawe pobocze. Tuż przed ograniczającym drogę pasmem uschniętych drzew skręcił ponownie i stosunkowo płynnie wrócił na jezdnię. Wszystko odbyło się tak szybko, że nieprawidłowo wyprzedzający furgonetkę kierowca brązowego buicka najprawdopodobniej niczego nie zauważył.

– Wariat – powiedział Layne zduszonym głosem. – Ale trzeba przyznać, że nieźle uczą was jeździć tu na Południu.

Ashcroft kiwnął głową.

– Nie zazdroszczę dzisiejszej nocy facetom z drogówki. A wracając do naszej rozmowy, to rzeczywiście, cały czas wydaje mi się, że już gdzieś ją widziałem. Długi warkocz, charakterystyczny sposób chodzenia…

– Nie o to mi chodzi – Layne zdmuchnął z kolan rozsypany popiół. – Ten budynek na horyzoncie to już szpital?

– Tak. Zaraz będziemy.

Minęli szereg płaskich, piaszczystych pagórków. Na każdym z nich mimo zapadających ciemności widać było ślady pobytu dużej liczby ludzi. Dalej, w pobliżu ponurej w swym oszalałym funkcjonalizmie budowli dziesiątki, a może setki postaci uwijały się, składając namioty i pakując bagażniki swych samochodów. Ashcroft zwolnił i z trudem zaczął przepychać się przez powstały korek. Layne znowu wystawił głowę przez okno.

– Przepraszam – krzyknął w kierunku wąsatego mężczyzny, zdającego się drzemać za kierownicą jaskrawoczerwonego jeepa. – Czy tu był jakiś zlot? A może protest?

– Nie, skąd. Przyjechaliśmy z siostrą trochę wypocząć. Żona została w mieście.

– Ale dlaczego tutaj?

Tamten wzruszył ramionami.

– Tak samo dobre miejsce jak każde inne…

– A wy? – Layne zwrócił się w stronę rozczochranych dziewczyn opieszale tankujących z kanistrów rozklekotaną półciężarówkę.

Jedna z nich miała na sobie tylko obcisłe szorty.

– A co cię to obchodzi, yeti?

– Fakt, mógłby zgolić brodę. Nie cierpię, jak mężczyźni łaskoczą włosami – dodała któraś z tyłu.

– Powiedzcie, dlaczego tu przyjechałyście? Przecież w tym zakątku temperatura w dzień praktycznie nie spada poniżej dziewięćdziesięciu ośmiu stopni!

– Myślisz, że o tym nie wiem? – powiedziała ta w szortach.

– Layne dopiero teraz zauważył na jej plecach rozległe ślady po oparzeniu słonecznym.

Gdzieś w pobliżu rozległ się huk wpadających na siebie samochodów.

– A pan? – spytał Layne przechodzącego obok wyrostka. – Po co pan tu przyjechał?

Chłopak spojrzał na niego niechętnie.

– Trzeba było się w końcu wyrwać z miejskiego smrodu.

– Ale dlaczego tutaj?

– Powieś się pan razem ze swoimi wątpliwościami!

Ashcroft wykorzystując lukę w zwartym strumieniu pojazdów, powstałą na skutek wypadku, ruszył ostro do przodu. Ignorując wściekłe wycie klaksonów skręcił w lewo i stanął przed opuszczonym szlabanem, który blokował wjazd na teren ośrodka. Wartownik widząc policyjną odznakę Ashcrofta przepuścił ich, ale zaraz potem opuścił szlaban tak szybko, że tylko mocy ośmiocylindrowego silnika mogli zawdzięczać nienaruszenie bagażnika. Zaraz jednak zatrzymali się znowu. Młody mężczyzna w idealnie odprasowanej koszuli i z krawatem przypiętym prostokątną, charakterystyczną dla naukowców z lat sześćdziesiątych spinką, podszedł do nich z boku machając ręką. Drugi, w trochę przybrudzonym lekarskim kitlu, włożył pod koła ich samochodu deskę najeżoną sterczącymi gwoździami. Ashcroft wyjął swoją odznakę, ale zanim zdążył zdjąć z niej skórzaną osłonę, młody człowiek w krawacie wsadził przez boczne okno rękę i mocno uderzył go w kark.

– Chyba w porządku – powiedział. – Wyglądają na żywych ludzi, a nie na halucynacje…

– Co jest? O co tu chodzi? – krzyknął Ashcroft usiłując otworzyć drzwiczki, ale tamten przytrzymywał je kolanem.

Layne w poszukiwaniu pomocy spojrzał na stojących niedaleko żołnierzy, ale ci wydawali się sympatyzować z poczynaniami oprawców.

– Jestem z policji! Wasze nazwiska!

– Kelly – powiedział facet w krawacie. – A ten tam to Slayton.

– Policzę się z wami.

– Przecież powiedziałem, że w porządku. Możecie jechać.

Ashcroft wściekle przycisnął pedał gazu. W sekundę później jednak zwolnił go znowu. W pierwszej chwili wydawało się, że syk uchodzącego z opon powietrza podziałał na niego uspokajająco.

– Chyba zapomniałem zabrać tę cholerną deskę – mruknął Slayton.

Ashcroft powoli wysiadł z samochodu. Mimo prawie całkowitych już ciemności mrużył oczy.

– Kelly i Slayton, tak? – spytał cicho.

Tamci wyglądali na trochę skonfundowanych, ale potwierdzili.

– Możecie być pewni, że zapamiętam wasze nazwiska.

– Spokojnie, panowie – z tyłu rozległ się czyjś niewyraźny głos. – Jestem Carlo Stazzi, kierownik ochrony ośrodka. Przepraszam za wszystko. Zapłacimy za opony.

Layne dopiero teraz zdecydował się wysiąść.

– Proszę nie brać ludziom za złe tego, co robią – Stazzi cały czas trzymał namoczoną w czymś chustkę przy spuchniętym policzku. – Nie sądziliśmy, że przybędziecie panowie tak szybko, a to, co się tu wydarzyło…

– Właśnie, co z Hawokiem?

– To już panowie o wszystkim wiecie?

Ashcroft spojrzał na niego zdziwiony.

– Przyjechaliśmy z powodu skargi pani Maureen Havoc.

– Nie dostaliście naszego wezwania?

– Nie. Ale jeżeli wzywaliście niedawno nasz patrol z miasta, to nie przybędzie szybko. Na drodze jest straszny korek. Mimo wszystko może usłyszymy jednak, co tu się dzieje?

Stazzi zmienił położenie chusteczki.

– Właściwie to sprawa jest ta sama. George Havoc uciekł.

– Był waszym więźniem?

– Pacjentem.

– Ale to na jedno wychodzi, prawda? – wtrącił Layne.

Stazzi spojrzał na niego krzywiąc usta.

– Mam nadzieję, że wieczne tarcia między armią a policją nie staną na przeszkodzie naszej współpracy…

– Nie jestem policjantem.

– A kim? Pacyfistą?

Ashcroft podszedł do Stazziego.

– Co tu zaszło? – spytał.

– Chciała nas rozjechać niebieska limuzyna.

Layne spojrzał na pokiereszowane samochody na parkingu.

– Która z nich?

Stazzi uśmiechnął się krzywo wskazując zdemolowany i wypalony wrak leżący w miejscu, gdzie przedtem stała cysterna.

– Ukaraliście ją przykładnie – mruknął Ashcroft. – Czy jest pan jednak pewny, że to tłumaczy zachowanie… eee… Kelly’ego i Slaytona?

– W tym samochodzie, w środku… nie było nikogo!

– Wierzy pan w duchy?

– Nie, w zdalne sterowanie.

– Więc o co chodzi?

Stazzi splunął krwią.

– Żeby z taką precyzją sterować z oddali samochodem, trzeba go widzieć. Powiedziałbym nawet, że tak idealną kontrolę można uzyskać dysponując minimum dwoma punktami obserwacji.

– Słucham dalej.

– Obstawiłem budynek i cały teren. Nie złapaliśmy nikogo. Nie było też żadnych śladów.

Na twarz Ashcrofta wypełzł złośliwy wyraz.

– Może trafiliście na lepszych fachowców?

– Tak? A sam samochód? W środku powinno coś zostać. Powiedzmy, że zupełnie roztopiła się cała elektronika, że eksplozja wywaliła wszystkie kable… ale siłowniki? Powinny zostać chociaż ślady po dodatkowym układzie hydraulicznym. A nie ma niczego.