– Ale zakładając, że dozymetr był w porządku, a Havoc dostał klasycznie, tak jak przewiduje instrukcja?
– Jaka… No więc dobrze – Slayton zacisnął ręce na poręczach krzesła. – Powiem panu. Gdybym to ja był na jego miejscu, ta rozmowa, którą właśnie prowadzimy, mogłaby się odbyć tylko wtedy, gdyby pan popełnił samobójstwo.
– Słucham…?
– Spotkalibyśmy się w zaświatach.
Ashcroft podszedł od tyłu do siedzącego i położył rękę na oparciu krzesła.
– Co było z sanitariuszem?
– Nie wiem. Pomylił się.
– Pomylił? Na pewno?
Slayton odwrócił głowę spoglądając gdzieś w bok. Jego palce nerwowo uderzały o kolano.
– A może został zahipnotyzowany przez Havoca? – podsunął Ashcroft.
– Naczytał się pan komiksów.
– Havoc był zamieszany w serię morderstw. Może słowo „zamieszany” jest tu nie na miejscu, ale w każdym razie można łączyć jego osobę z pewnymi zabójstwami. Czy da się kogoś zahipnotyzować przechodząc szybko kilka kroków obok?
– Nie, to zupełnie niemożliwe. Chyba że dana osoba była stymulowana już wcześniej i w konkretnym momencie otrzymała tylko zakodowany w podświadomości znak.
– Czy mogłaby wtedy zrobić coś, co wymaga ułożenia najpierw planu działania?
– Nie.
– To znaczy, że Havoc nie mógł zahipnotyzować kogoś, a potem uaktywnić go z ukrycia tak, że człowiek ten zamordowałby jakąś osobę?
– Konkretną czy przypadkową?
– A jest jakaś różnica?
Slayton pokręcił głową.
– O co panu chodzi?
– Czytał pan w gazetach o serii przypadkowych morderstw? – odpowiedział pytaniem na pytanie.
– Tak.
– Czy jest możliwe, żeby ukrytym sprawcą był Havoc?
Slayton roześmiał się, potem wyjął papierosa i zaczął ugniatać go w palcach.
– Bardziej prawdopodobne, że zrobili to Marsjanie. – Zapalił papierosa pocierając zapałkę o but Layne’a. – Czy morderców badali lekarze sądowi?
– Psychiatrzy? Tak.
– Więc hipnoza jest niemożliwa. Odkryliby to.
Ashcroft rozluźnił krawat, podszedł z powrotem do okna.
– Jakie było prawdopodobieństwo wyzdrowienia Havoca? Tym razem z punktu widzenia zwykłych uszkodzeń ciała.
– Według mnie mało prawdopodobne, ale specjalnie dla pana powiem, że żadne.
– A więc cud?
– W medycynie zdarzają się cuda. Czasami nawet jest ich dużo.
Ashcroft oparł ręce na szybie. Atmosfera na zewnątrz nadal tchnęła spokojem i sennością. W parku na jednej z ławek siedział teraz ostrzyżony na jeża chłopak jedzący kanapkę. Jego letnia kurtka była szczelnie zapięta i miała postawiony kołnierz. Niemniej jednak chłopak wyglądał na przemokniętego.
– Panie Slayton – odezwał się nagle Layne zdejmując nogi z biurka – byliśmy wczoraj świadkami pewnego dziwnego wydarzenia. Co według pana może spowodować nagły szał wśród dużej liczby osób?
Oczy Slaytona uniosły się na chwilę ku sufitowi.
– Musiałbym wiedzieć coś więcej. Może napięta sytuacja, nagły stres…
– Nie, nie, to odpada.
– W takim razie może nagłe rozpylenie w powietrzu środków psychotropowych. Słyszałem, że istnieją gazy bojowe…
– Część ludzi będących razem z tamtymi zachowywała się normalnie – przerwał mu Layne.
– Domyślam się, że przedtem nikt nie wstrzyknął im antidotum?
– Nie – Layne pochylił się do przodu. – Czy w grę mogą wchodzić jakieś rodzaje promieniowania, a może pole magnetyczne?
Slayton ze sceptycznym uśmiechem na twarzy zaprzeczył ruchem głowy.
– A może promieniowanie biologiczne? – Layne nie dawał za wygraną.
– No dobrze. Złożę oświadczenie – powiedział Slayton. – Zbiorowy szał spowodowany został czarami, czyli rzuceniem uroku. O to panom chodziło…? Sam już nie wiem, czy jestem w gmachu policji, czy na zebraniu kółka spirytystycznego.
Layne opadł z powrotem na oparcie, a Ashcroft podszedł do drzwi.
– Widzę, że nie dojdziemy do niczego. Dziękujemy panu. Wychodząc proszę zawołać tego drugiego pana.
Ashcroft otworzył drzwi.
Grupa dziennikarzy wpadła do środka przekrzykując się wzajemnie. Nad wszystkim górował jednak głos Kelly’ego.
– Slayton! Jeśli cię bili, to powiedz. Nie bój się, powiedz wszystko!
– Czy próbowano pana zastraszyć? – jakaś kobieta podtykała Slaytonowi mikrofon pod usta.
– Czy wywierano na pana presję pokazując narzędzia nacisku fizycznego? – krzyczał ktoś z tyłu.
Wysoki mężczyzna w ciemnym nieprzemakalnym płaszczu z wyrazem triumfu na twarzy fotografował wiszącą na ścianie myśliwską strzelbę. Drugi, w rozchełstanym garniturze ciągnął za sobą długi kabel rycząc cały czas do ogromnego mikrofonu:
– Drodzy radiosłuchacze, jesteśmy teraz w gabinecie oficera policji, dla którego prawo nic nie znaczy. Oto Neal „Wampir” Ashcroft, człowiek, przed którym drżą niewinni obywatele. Co pan ma na swoją obronę?
– Proszę nie ruszać tych szuflad. Tam są poufne materiały.
Ashcroft usiłował odepchnąć mężczyznę w nieprzemakalnym płaszczu od biurka.
Człowiek z mikrofonem wziął do ręki oprawioną w metal policyjną pałkę z dedykacjami od kolegów ze szkoły policyjnej.
– „Wampir” Ashcroft narzędzia brutalnego terroru nazywa poufnymi materiałami! Słuchacze, podatnicy, czy będziemy to dalej tolerować?
Slayton wyrwał się z kordonu dziennikarzy i wypchnął Kelly’ego na zewnątrz.
– Coś ty znowu wymyślił? Kim są ci ludzie?
Kelly rozłożył ręce.
– Czyżbyś myślał, że w tak krótkim czasie ściągnę reporterów z „Life’u” czy „US News”? Podzwoniłem po redakcjach miejscowych brukowców.
– I coś ty im naopowiadał? Niepotrzebnie rozkręciłeś całą hecę.
– A co? Ashcroft i ten drugi nie próbowali się odgrywać za numer z oponami?
Slayton skrzywił się i westchnął.
– No dobra, wygłupiłem się – w głosie Kelly’ego zadrgały nutki skruchy. – Powiedz lepiej, o co cię pytali?
Slayton machnął ręką.
– To wariaci. Chcieli wiedzieć, czy można mordować wbijając szpilki w fetysze, czy umiem lewitować i czy nie spałem z czarownicą voodoo.
– O, cholera…
– Chodźmy się lepiej czegoś napić, zanim spławią tych dziennikarzy. Nie widziałeś gdzieś w pobliżu barmana przelatującego na miotle?
Siąpiący deszcz zmienił się w ulewę, z którą nie mogły sobie poradzić nawet pracujące na maksymalnej szybkości wycieraczki. Fontanny brudnej wody tryskały spod kół pędzących samochodów i zalewały witryny stojących zbyt blisko jezdni sklepów.
– Często macie taką pogodę? – spytał Layne.
Ashcroft pochylił się nad kierownicą, usiłując dojrzeć coś przez zalewaną strugami wody szybę. Nie zwalniał jednak ani trochę.
– To powietrze znad Zatoki. Zawsze psuje nam osiemdziesięciostopniową sielankę, jeśli ci o to chodzi.
– Znad Zatoki? Będziemy mieli tajfun?
– Może… – Ashcroft przycisnął hamulec wpadając w kontrolowany poślizg, potem znowu dodał gazu. – Spieszę się, bo pokpiłem tę sprawę – wyjaśnił.
– Dlaczego?
– Dowiedziałem się, że pod magazynem antykwariusza postawiono Barry’ego.
– No to co? Przecież ma zdjęcie Havoca.
– Zdjęcie może ma, ale nie słyszałem jeszcze, żeby Barry kogokolwiek rozpoznał. On jest z działu technicznego.
Ashcroft znowu przycisnął hamulec i sunąc prawie bokiem ustawił się między dwoma furgonetkami przy krawężniku.
– Chodź, to tutaj.
Ponure ciasne wnętrze wcale nie przypominało księgarni. Stare zakurzone meble, mroczne obrazy i wyliniałe wypchane zwierzęta zagracające dolną salę przywodziły raczej na myśl magazyn dekoracji jakiegoś podrzędnego teatru.
– Zaraz schodzę – dobiegł ich głos z zamocowanej prawie pod sufitem żeliwnej galeryjki.
Layne i Ashcroft podeszli do zmatowiałej ze starości lady.
– Tu są same śmiecie – mruknął Layne. – Ciekawe, czy piękna Maureen nie wystawiła nas do wiatru.
Ashcroft wziął do ręki potargany numer „Esquire’a” i trzymając go w wyciągniętych rękach przerzucał wystrzępione kartki.
– Oczywiście, że nie ma sensu – z góry dobiegał ich ten sam głos. – Proszę to zostawić, a potem zapakujemy wszystko razem.