– Mam nadzieję, że mogę na pana liczyć? – odezwał się ktoś inny.
– Roth i Gellerstein to bardzo solidna firma. Zapewniam pana, że wszystko będzie w porządku…
Layne zaintrygowany trzymanym przez przyjaciela starym magazynem zajrzał mu przez ramię. Gdzieś z tyłu rozległ się łoskot kroków, wzmocniony rezonansem metalowych schodków. Trzasnęły wyjściowe drzwi, a zaraz potem z tyłu padło pytanie:
– Czym mogę panom służyć?
Odwrócili się jednocześnie.
– Pan Roth?
– Nie, Gellerstein, słucham panów.
– Jesteśmy z policji – Ashcroft pokazał staruszkowi odznakę. – Podobno George Havoc zamawiał u pana książki…
Starszy mężczyzna uśmiechnął się szeroko.
– Tak, zgadza się. To bardzo rzadkie pozycje. Musiałem wysyłać zamówienie aż do Nowego Jorku.
– Czy ma pan je tutaj?
– Tak. Dwie dostałem już dzisiaj, a trzecią obiecali przysłać najpóźniej w piątek. – Staruszek zawrócił ku metalowym schodom. – Zaraz panom pokażę.
Wrócił po chwili dźwigając dwa opasłe tomy.
– Proszę, to „Archeologia Południowej Arabii” Cornsa z pięćdziesiątego drugiego roku. A to „Legendy perskie”. Unikatowe wydanie, oprawione w grubą cielęcą skórę. Tylko sześćset egzemplarzy. Rok wydania tysiąc dziewięćset drugi.
Layne dotknął szarego grzbietu książki.
– Co jeszcze ma przyjść? – spytał.
– A to już rzecz zupełnie nowa, choć niedostępna w księgarniach. Chodzi o uniwersytecki raport z prac archeologicznych prowadzonych przez ekipę Hartmana. Pana Havoca interesuje zeszyt: „Wzgórza 1114 i 1115”.
– Musimy zarekwirować te książki – powiedział Ashcroft.
– Hm, nie prowadzę przedsiębiorstwa charytatywnego.
– Ile jesteśmy panu winni?
– Trzysta pięćdziesiąt dolarów.
– Ile?!
– Już mówiłem, że to prawie unikatowe pozycje…
Ashcroft krzywiąc się wypisał czek.
– Przyjmie pan to? – spytał wyrywając podłużną karteczkę.
– Od pana oczywiście. Jak mógłbym nie wierzyć policji?
Ashcroft ciągle z kwaśną miną schował książeczkę do wewnętrznej kieszeni.
– Chcielibyśmy też prosić pana o współpracę…
– Tak…?
– Interesuje nas pan Havoc osobiście. Jeśli przyjdzie odebrać książki w piątek, nasi ludzie powinni na niego czekać i…
– Czy jest poszukiwany?
– Tak.
– No to dlaczego panowie nie powiedzieli od razu. Mogliście go przed chwilą aresztować.
– Co?!
Staruszek uśmiechnął się ponownie.
– Był tu przecież przed chwilą. Wyszedł, kiedy panowie przeglądali magazyn…
Ashcroft bez słowa rzucił się do drzwi. Layne chciał coś powiedzieć, ale chwycił tylko książki i pobiegł za nim. Dopadł do samochodu w momencie, kiedy Ashcroft zaczął krzyczeć do mikrofonu:
– Do wszystkich patroli w okolicy Pitt’s Center! Na Dellen Avenue lub w jej pobliżu kręci się poszukiwany George Havoc. Natychmiast podjąć poszukiwania. Powtarzam…
– Tu „Jane 200”. Zgłaszam się na wezwanie.
– Tu „Jane 217”. Jadę wzdłuż Dellen Avenue. Brak jakiegokolwiek ruchu na chodnikach…
Ashcroft nerwowo kręcił gałką odbiornika. Niestety, pochodzące od zakłóceń szumy i trzaski nie chciały ustąpić.
– Tu „Jane 200”. Widzę mężczyznę o wyglądzie odpowiadającym…
– Śledź go! Jedź za nim!
– Tu „Jane 200”. Podejrzany skręcił w zaułek obok sklepu Krugera. Wchodzi w jakąś bramę.
– Halo, „Jane 200”! Nakazuję natychmiastowe aresztowanie!
– Zrozumiałem. Opuszczamy samochód.
Ashcroft przekręcił kluczyk tak, jakby chciał wyrwać go razem ze stacyjką. Samochód ruszył zawadzając o zderzak furgonetki i ślizgając się na mokrej nawierzchni pomknął wzdłuż metalowej siatki zabezpieczającej chodnik. Przed sklepem Krugera skręcili gwałtownie. Piszczące opony na dłuższy czas straciły przyczepność i samochód zatrzymał się dopiero zrobiwszy prawie pełny obrót.
– Do której bramy weszli policjanci? – krzyknął Layne do niskiego, zanoszącego się kaszlem mężczyzny, którego podtrzymywała drobna dziewczynka.
Pojemniki z farbą w aerozolu wystające z jej kieszeni świadczyły, że to ona była autorką fantastycznych wężowych postaci namalowanych na ścianie domu.
– Hej, słyszy mnie pan?
Mężczyzna podszedł bliżej i nie odejmując od ust chusteczki wskazał na najbliższe przejście.
– Tam – wycharczał i znowu zaniósł się kaszlem. Wyskoczyli z samochodu i starając się nie upaść pobiegli w kierunku bramy. Zanurzyli się w gęsty mrok, ale już po chwili stanęli na widok dwóch rozglądających się bezradnie policjantów.
– Gdzie on jest? – spytał Ashcroft.
– Uciekł. – Starszy policjant schował rewolwer do kabury. – Wbiegł tutaj, ale można opuścić to miejsce w co najmniej pięciu kierunkach.
Layne dopiero teraz dostrzegł rozgałęzienie korytarza.
– Wracamy?
Ashcroft skinął głową. Powlekli się z powrotem, z wściekłością rozpryskując wodę kałuży. Tuż przed samochodem Layne przystanął nagle i ruchem ręki przywołał Ashcrofta. W poprzek chodnika biegł rozmazany jaskrawozielony napis:…AND CRY – HAVOC…!
Layne spojrzał na pobliski mur zaludniony również jaskrawymi, chorobliwie powykręcanymi postaciami. Ich wielkie błyszczące oczy zdawały się patrzeć wprost na niego.
– To twoja robota? – spytał Ashcroft na stojącą obok, samotną już dziewczynkę.
Mała skinęła głową.
– Dlaczego to zrobiłaś?
– Ten pan, który tu stał, prosił mnie o to – dziewczynka nagle okręciła się na pięcie i pobiegła przed siebie.
Na chwilę jeszcze jej twarz pojawiła się zza narożnika.
– Jedźcie tyłem! Jedźcie tyłem! – krzyknęła i znikła bezpowrotnie.
– Jeden zero dla niego – mruknął Layne.
Ashcroft spojrzał mu w oczy, potem odwrócił głowę i otworzył drzwiczki.
– Do zobaczenia w piątek, George – szepnął wsiadając do samochodu.
Zaraz jednak wysiadł znowu. Przednia szyba była zamalowana na niebiesko.
Wóz policyjny stał zaparkowany pod wysokim wiaduktem, skąd od czasu do czasu, gdy przejeżdżały wielkie kontenerowce, dobiegał głuchy łoskot. Posterunkowy Pandey palił papierosa, starannie wypuszczając dym nad skrajem ledwo opuszczonej szyby. Jedyne o czym marzył, to aby sierżant Kirkpatrick spał jak najdłużej. Wyciągnięte w rozłożonym fotelu ciało zwieńczone było zakrywającym twarz kapeluszem. Kirkpatrick byłby całkiem miłym gościem, gdyby nie to, że bez przerwy mówił o żarciu. Ostatnio o mało nie doprowadził Pandeya do szoku i zarazem ślinotoku, opowiadając, jak się przyrządza sos cumberland na winie madera.
– Patrol „Celia 180”, zgłoś się – dobiegło od deski rozdzielczej.
Zanim Pandey wypstryknął papierosa, sierżant zgrzytając oparciem zdążył już przyjąć pozycję siedzącą. Jego palec bezbłędnie trafił w napis „odbiór”.
– Kirkpatrick, słucham.
– Jedźcie na Jefferson Square siedem, jakiś szaleniec wdarł się do ogniska opieki dziecięcej.
Sierżant uruchomił silnik i z wizgiem wycofał parę metrów.
– Lat około dwudziestu, uzbrojony w nóż. Tam jest mnóstwo dzieci…
Pedał gazu przyciśnięty do samej podłogi sprawił, że ruszyli jak rakieta, podrzuceni na dodatek bruzdą krawężnika.
– Zatrzymajcie go, broni użyć tylko w ostateczności, zrozumieliście…?
Przy kolejnym zakręcie głowa Pandeya rozpłaszczyła się na szybie, aby zaraz potem odskoczyć w drugą stronę.
– Będziemy za dwie minuty – powiedział Kirkpatrick odpychając go ramieniem.
Mężczyzna w białym pontiacu dokonał cudu, aby uniknąć zderzenia. Musiał skądś wiedzieć, że zderzaki wozów policyjnych są odpowiednio wzmocnione. Światło na dachu i jękliwe zawodzenie syreny uprzedzało jednak większość kierowców.
– Trzymaj się – powiedział sierżant. – Pojedziemy na skróty.
Pandey nie zadając żadnych pytań chwycił kurczowo zamontowany nad drzwiami uchwyt. Kirkpatrick nie rzucał słów na wiatr.
Uderzając w pudło automatu z gazetami wjechali na chodnik i miażdżąc niski płotek zjechali na strzyżony trawnik parku. Sprzed maski rozprysła się grupa chłopców na wrotkach. Sierżant przesuwając językiem po wargach żonglował między stosunkowo licznymi drzewami, aby na końcu przebić gęsty żywopłot. Kiedy Pandey otworzył oczy, dojeżdżali już do krawężnika. Kilkunastoosobowy tłum wyraźnie wskazywał właściwy adres. Nie zamykając drzwiczek wybiegli z wozu. W dłoni sierżanta pojawił się czarny rewolwer o krótkiej lufie.