Выбрать главу

– Wchodzisz za mną, potem w lewo – krzyknął.

W sieni domu, przy stercie zwalonych ubrań, stała kobieta. Jej twarz była podobnego koloru co siwe włosy. Wskazała wiszące tylko na górnym zawiasie drzwi. Sierżant wywalił je do końca jeszcze jednym kopnięciem i wpadł do dużej sali, z wysokimi, sięgającymi sufitu oknami. O mało nie potknął się o leżącego na podłodze starszego człowieka. Spomiędzy palców obejmujących głowę ciekła strużka krwi.

– Tutaj! – usłyszeli okrzyk z przeciwległego kąta.

Pośród powywracanych koników i zabawek elektrycznych stała z młotkiem w dłoni korpulentna kobieta.

– Mam go tutaj. Dzieci uciekły… Zdążyły…

Chłopak siedzący na podłodze miał zalęknione i rozbiegane oczy. Chciał chyba coś powiedzieć na widok policjantów, lecz ruch młotka zmusił go do zamknięcia ust.

– Co tu się działo? – rewolwer sierżanta nie schodził z torsu chłopaka.

Pandey przysunął do siebie leżący na podłodze nóż. Był to wojskowy bagnet.

– To wariat – kobieta wskazała młotkiem. – Wszedł zaraz za matką jednego z dzieci, myśleliśmy, że to jej znajomy. A on się rzucił na małego Phillipa…

Pokazała na trzymany przez Pandeya przedmiot.

– Nasz wychowawca próbował go obezwładnić…

Sierżant zrobił krok do przodu i chwycił chłopaka za kołnierz.

– No… – próbował go podnieść, lecz ten zawisł w jego dłoni jak szmaciana lalka.

Kirkpatrick zerknął na kobietę.

– Kto go tak urządził?

Po jej twarzy nagle pociekły łzy.

– To straszne… już prawie złapał Phillipa, kiedy raptem… – chlipnęła – stał się cud. Ten zbój nagle jakby osłabł, wypuścił nóż i siadł na podłodze.

Kirkpatrick uniósł podbródek chłopaka lufą rewolweru.

– Coś ty tu robił?

W matowym spojrzeniu chłopaka błysnęła panika.

– Nie wiem… – powiedział.

Kirkpatrick i Pandey przyglądali się jego twarzy.

* * *

Mimo że sala nie miała okien, nie trzeba było wychodzić na zewnątrz, aby przekonać się, jaka jest pogoda. Skórzane i drelichowe kurtki zbyt dobrze świadczyły, iż prognozy zapowiadające kilkudniowe ochłodzenie nie kłamały. Ashcroft stał przed siedzącymi na krzesłach dziesięcioma mężczyznami i końcem wskaźnika stukał w rozpiętą na stojakach mapę przedstawiającą Dellen Avenue wraz z najbliższą okolicą. Sklep antykwariusza oznaczono jasnożółtym kwadratem. Layne niemal na palcach wsuwał się do sali.

– Czy są jakieś pytania? – dobiegło od strony podium.

Mężczyzna, którego twarzy Layne nie był w stanie dojrzeć, uniósł niedbale rękę. Miał twardy miejski akcent.

– Chcę się upewnić – zaczął. – Bo z tego wszystkiego wynika, że policja w ogóle nie będzie zabezpieczać okolicy.

Dennis musiał siedzieć gdzieś przy podium, ale dopiero teraz jego głowa wyłoniła się ponad ludzi.

– Sprawa kapitana Ashcrofta jest… – świadomie zrobił pauzę – powiedzmy nietypowa. Wasza firma lotnicza, na prośbę burmistrza, poszła nam na rękę odstępując nam was. Inaczej nie moglibyśmy prowadzić akcji, mamy wiele innych spraw na głowie.

Ashcroft skrobał metalową końcówką jakiegoś narzędzia klepki podłogi.

– Nie zaprzeczam – uniósł głowę. – Policja się nie nudzi, ale ujęcie tego człowieka może wyjaśnić całą serię zagadkowych morderstw.

Brygada antyterrorystyczna była wyraźnie rozbawiona tą różnicą poglądów. Dennis rozszerzył usta w nieprzyjemnym grymasie.

– Te morderstwa, Neal, ustały.

– Za szybko. – Ashcroft zwolnił przycisk, mapa zwinęła się z hałasem. – Stanowczo za szybko, jak na jakąś zaprogramowaną akcję.

Dennis zamaszyście złożył dłonie.

– Ano zobaczymy… – mruknął enigmatycznie, potem obrócił się do sali. – Niemniej raz jeszcze dziękuję waszym liniom za pomoc.

Drobnym krokiem, nieznacznie poprawiając pod marynarką uciskający go pasek, ruszył ku drzwiom. Kiedy mijał próg, Layne poczuł drażniący zapach potu.

– Myślę – głos Ashcrofta jakby swobodniej rozchodził się teraz w sali – że wszystko jest omówione i uda nam się zatrzymać George’a Havoca bez problemu. Dlatego dziękuję panom. Do zobaczenia jutro.

Layne uniósł się z fotela i idąc pod prąd ruszających ku wyjściu ludzi przesuwał się ku Ashcroftowi. Zanim dotarł na podium, ten zdążył już uruchomić rząd terkoczących wentylatorów, potem opadł na fotel. Po raz pierwszy Layne dostrzegł u niego worki pod oczyma.

– Rozmawiałeś z Kellym i Slaytonem? – spytał Ashcroft, kiedy już wszyscy wyszli zostawiając ich w monotonnym hałasie wentylacji.

– Tak.

Ashcroft ciężko westchnął, tak samo jak rano, kiedy oglądał swoją twarz na pierwszych kolumnach kilku szmatławców.

– I co? Zgodzili się uczestniczyć w akcji?

– Tak, będą tutaj, w gmachu, na pół godziny przed zbiórką.

Ashcroft z zadowoleniem skinął głową i pstryknął palcem w teczkę Layne’a.

– Masz tam coś ciekawego?

Layne zwolnił zamek.

– Słyszałeś o… – zastanawiał się przez moment – dynastii Sasanidów?

Palce Ashcrofta szperały pod szyją rozpinając koszulę. Miał przy tym minę, jakby chciał sobie odgryźć wargę.

– Nie znęcaj się nade mną. Co znalazłeś?

– Mam nadzieję, że wiesz, gdzie jest Półwysep Arabski?

Ashcroft położył nogi na stole.

– Bawisz się dobrze?

– Przepraszam. – Layne przyciągnął fotel zostawiony przez Dennisa. – Poczekaj chwilę.

Zanurzył dłoń w teczce i wyciągnął opasły tom „Legend perskich” przełożony tekturową zakładką. Nie otworzył go jednak.

– Wolę opowiedzieć ci własnymi słowami. To podanie beduińskie, jak sądzę, jeszcze sprzed okresu wielkich podbojów islamu w VII czy VIII wieku.

Ashcroft zadarł głowę ku wirującym łopatom wentylatora.

– Chcesz powiedzieć, że znalazłeś odpowiedź na pytanie, dlaczego Havoc morduje ludzi?

Kaszel Layne’a był nienaturalny.

– Zaczekaj – uderzył lekko w karty książki. – Opisano tu dzieje pewnego plemienia, bogatego i trzymającego w posłuchu wszystkie okoliczne ludy. Dzięki temu opływało we wszelkie dobra i przez lata nic mu nie było w stanie zagrozić. Wszystko to zaś było zasługą władców plemienia, zawsze wywodzących się z tego samego rodu. Mieli oni dziwną moc, która zapewniała im całkowitą kontrolę nad swoim ludem, a ponieważ byli mądrzy, potrafili to wykorzystać.

Ashcroft założył stopę na stopę, ale nie odezwał się. Layne opuścił wzrok na książkę.

– Jak łatwo się domyślić, tym, co przerwało sielankę, był wewnętrzny rozłam. Tak, tak… – Layne przytaknął dostrzegając ruch warg Ashcrofta. – Dwóch braci. Talib, ogarnięty przez zło, postanowił wykorzystać swoje możliwości dla zawładnięcia światem. Drugi z braci, Samandal, próbował go powstrzymać, oczywiście bez skutku. Nie miał żadnych szans, ponieważ Talib już od dzieciństwa przejawiał większe zdolności w kierowaniu ludźmi. Kiedy dojrzał w nim plan podboju, najpierw postanowił zabić brata, a potem ze ślepo posłusznym ludem uderzyć na sąsiednie plemiona. Nie przewidział jednego. Samandal uciekł do króla Persów i oskarżył Taliba o spisek z Bizancjum. Uczynił to świadomie, wiedząc, że musi zniszczyć swój lud, zanim ten zagrozi światu. Persowie zaatakowali Taliba i mimo twardego oporu pokonali go. A teraz uważaj…

Layne zdjął okulary i przetarł ich zachodzące za uszy końce.

– Śmiertelnie ranny Talib nakazał swoim ludziom ujść w jak najdalsze strony, mówiąc, że przyjdzie jeszcze jego czas. Nie za ich życia ani za życia ich wnuków. Kiedy jednak ta chwila nastąpi, wszyscy znów połączą się i pod przywództwem jego potomka odzyskają dawną potęgę, przy czym będzie ich wtedy znacznie więcej. Dodał, że gdy przyjdzie pora, sami znajdą swego wodza.