Trzech obwieszonych projektami studentów stało pod ścianą, z pewnym przerażeniem obserwując rozgrywającą się przed nimi scenę. Jeden z nich przełamał się nagle, skoczył do przodu i chwycił za włosy jakąś kobietę kopiącą skuloną na ziemi postać. Usiłował odciągnąć ją do tyłu, ale kobieta ugryzła go w rękę i ciosem łokcia w splot słoneczny pozbawiła oddechu. Kolega podtrzymał go, ale nie zamierzał angażować się w bójkę.
– Tam! Tam uciekł – krzyknął histerycznie, wskazując dział spożywczy. – Utyka na lewą nogę!
Ashcroft spojrzał w tamtym kierunku. Szerokie, całkowicie otwarte drzwi zastawione były trzymającymi się za ręce ludźmi. Mimo że wyglądali na przypadkowych klientów, było pewne, że nie rozejdą się na wezwanie. Zanim Ashcroft zdołał zanalizować sytuację, rozwścieczeni pobiciem kolegi żołnierze błyskawicznie sformowali klin i z ustawionymi na sztorc, jak przy ataku na bagnety, karabinami ruszyli do przodu. Na wzór szarżującej konnicy posuwali się najpierw powoli, potem coraz szybciej, by wreszcie daleko przed stłoczonymi ludźmi ruszyć biegiem. Layne skrzywił się odruchowo, kiedy przy akompaniamencie nieludzkich wrzasków wyciągnięte lufy wbiły się w żywy mur łamiąc żebra i wybijając zęby. Ława żołnierzy skłębiła się, ale prawie nie tracąc impetu rozerwała desperacką obronę i przetaczając się po przewróconych ludziach wtargnęła do środka. Ashcroft, Layne, Kelly i Slayton rzucili się w ich ślady. Slayton wspiął się na najbliższą półkę.
– Jest! – krzyknął. – Tam!
Gdzieś w środku ogromnej sali, zastawionej stertami artykułów spożywczych, co chwilę pojawiała się i znikała kuśtykająca postać. Tutaj też zbity tłum kupujących zastąpił im drogę. Żołnierze, wyrąbując przejście kolbami, powoli szli do przodu. Layne chwycił jakieś kartonowe pudło i osłaniając się nim przed lecącymi zewsząd puszkami i butelkami szedł tuż za ich plecami.
Jakaś kobieta trzymając się filara krzyczała rozpaczliwie:
– Ludzie, przestańcie! Przecież to policja!
Tuż obok młody chłopak wisiał na automacie telefonicznym. Przez ogólny hałas do Layne’a dobiegały tylko strzępy rozmowy:
– Przyjeżdżajcie natychmiast… biją waszych… nie tylko radiowozy, ale i ci ze szpitala dla wariatów…
Linia żołnierzy pod naporem tłumu wyginała się i łamała. Rozległ się łoskot ostrzegawczej serii i z sufitu posypały się fragmenty plastykowych płyt.
– W ten sposób nic nie osiągniemy – krzyknął Layne chwytając Ashcrofta za ramię.
Ten wskazał mu Kelly’ego i Slaytona, powoli przepychających się przez szalejący tłum.
– Bić policję! Bić policję! – krzyczeli obaj i wydawało się, że nikt ich nie atakuje.
– Może to jest jakaś metoda? – Huk rozbijanych opakowań prawie zagłuszał głos Ashcrofta.
Layne raczej niepewnie spojrzał na obłąkane twarze ludzi.
– Wezwijmy posiłki – powiedział.
Ashcroft schował pistolet do ukrytej pod marynarką kabury i, wykorzystując chwilowe zamieszanie spowodowane serią niecelnych rzutów kogoś z tyłu, wmieszał się w tłum.
– Bić policję! – krzyknął.
Cios, który otrzymał w czoło, odrzucił go z powrotem pod nogi Layne’a. Mówił coś, ale jego słowa ginęły w potężniejącym z każdą chwilą jazgocie. Layne, czując, jak drżą mu ręce, podniósł wytrącony jakiemuś żołnierzowi karabin i wspiął się na półkę. Z trudem utrzymując równowagę, zrzucając nogami dziesiątki słoików i worków, szedł naprzód, czuł, jak uderzają go rzucane zewsząd opakowania. Na szczęście tak groźne na początku dwukilogramowe puszki z wołowiną musiały się skończyć, bo zdołał dotrzeć za pierwszą nieprawdopodobnie ściśniętą linię tłumu tylko z lekkimi stłuczeniami. Zeskoczył niezgrabnie z półki i osuwając się po ustawionych w pryzmy pudełkach z odżywką dla niemowląt wylądował na podłodze. Gdzieś obok słyszał głosy Kelly’ego i Slaytona, którzy również wydostali się na wolniejszą przestrzeń.
– Łapcie go! To groźny bandyta!
Layne podniósł się strzepując ketchup ściekający mu po karku. Za najbliższym filarem mignęła pomięta marynarka Kelly’ego. Pobiegł w tamtym kierunku i zobaczył Havoca, któremu jakiś marynarz wykręcał rękę.
– Tego gonicie, szefie? – spytał drugi mężczyzna, również ubrany w rozdarty i poplamiony musztardą marynarski mundur.
– Tak, trzymajcie go! – krzyknął Layne.
– Stać! – Zza lady chłodniczej wyłonił się młody chłopak w nienagannym szarym garniturze. – Jestem porucznikiem policji. Ci ludzie – wskazał na Layne’a i Kelly’ego – to kryminaliści.
Stojący obok marynarz błyskawicznie wyrwał Layne’owi karabin.
– To nieprawda! – krzyknął Layne. – To nie ty, tylko my jesteśmy z policji!
– Tak? Pokażcie legitymacje – odezwał się tamten.
– Jestem tylko doradcą…
– Doradcą z karabinem? Nie słyszałem, żeby komuś takiemu wydawano broń.
– W takim razie ty pokaż legitymację!
– Stul pysk! – krzyknął tamten. – Panowie, uwolnijcie Havoca – zwrócił się do marynarzy. – To mój człowiek.
– Nie! – Kelly zacisnął pięści, ale lufa karabinu celująca w jego głowę sprawiła, że nie zrobił ani kroku.
– Szybciej, panowie! – powiedział obcy. – Musimy wreszcie zrobić tu porządek.
Marynarze spojrzeli po sobie niezdecydowani. Ten trzymający Havoca zaczął już rozluźniać chwyt, kiedy zza kotary osłaniającej palarnię wyłonił się Slayton.
– Degraduję pana, poruczniku!
– Co? – mężczyzna w szarym garniturze odwrócił się zaskoczony.
– Degraduję pana – powiedział wyniośle Slayton. – Wykazał pan zastraszającą nieudolność.
Wyjął karabin z rąk osłupiałego marynarza i wycelował w Havoca.
– To pan jest winny wszystkiemu – zaczął, ale mężczyzna w garniturze rzucił się na niego przewracając go na podłogę.
Havoc wyrwał się nagle z rozluźnionego chwytu i skoczył w wąskie przejście pod przestrzenną kratownicą podtrzymującą sklepienie. Tylko Layne wykazał dostateczną dozę refleksu, by odzyskać swój karabin i ruszyć z nim. Zaraz potem ryczący tłum odciął pozostałych, blokując dojście do metalowych drzwi.
Layne wbiegł na ażurowy pomost wznoszący się kilka metrów nad poziom sali i rozejrzał wokół. Grupa żołnierzy od dawna nie posuwała się ani naprzód, ani w jakąkolwiek inną stronę. Zwróceni do siebie plecami, walczyli z determinacją o utrzymanie się razem. W panującym wokół ścisku, nawet gdyby chcieli, nie mogli już użyć swych karabinów. Odgłosy tej walki zagłuszały wszystkie inne dźwięki, tak że Layne nie mógł się zdecydować, w którym kierunku ma pójść. Już miał zejść z powrotem, kiedy ktoś chwycił go za rękaw.
– Tam uciekł – powiedziała skulona za wielką lodówką ekspedientka. – Jest w magazynie!
Layne ostrożnie uchylił szerokie, kryte azbestem drzwi. Potem powoli wszedł w panujący tu półmrok rozjaśniany tylko małymi świetlikami pod sklepieniem. Zrobił ostrożnie kilka kroków do przodu, nieprzyjemnie ogłuszony przez nagłą ciszę. Gdzieś pod ogromną stertą kartonowych pudeł mignął mu rozmazany cień. Złożył się błyskawicznie i strzelił, czując, jak lufa podskakuje wysoko w górę.
– Nie strzelać! Poddaję się! Nie strzelać! – Z mroku wyłonił się nieprawdopodobnie zarośnięty mężczyzna trzymający wyciągnięte do góry ręce.
– Przyznaję się – mówił drżącym głosem. – Kradłem wykorzystując zamieszanie… Niech pan nie strzela.
– Kradłeś? – mruknął Layne.
– Tak… tak. – Ręka tamtego powoli sięgnęła do kieszeni.
Layne uśmiechnął się nerwowo na widok kilku plików banknotów zawiniętych jeszcze w kasową banderolę. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni poplamionej marynarki kudłacza i wyciągnął z niej prawo jazdy.
– Dobra – powiedział chowając dokument do własnej kieszeni. – Stój tu przy drzwiach i pilnuj, żeby nikt nie wychodził. Jeśli zwiejesz, odnajdę cię później…
– Jasne! Będę czekał do dnia Sądu Ostatecznego. A ten facet, którego pan szuka, pobiegł tam!
Layne dużo bardziej pewny siebie ruszył we wskazanym kierunku. Nie miał zbyt dużej nadziei na odnalezienie Havoca, toteż prawie krzyknął z radości, widząc kulejącą postać w drzwiach pomieszczenia dla personelu. Przyspieszył kroku i wpadł do jasno oświetlonej sali w momencie, kiedy Havoc dobiegał do szeroko otwartego okna.