Выбрать главу

– Stój! – krzyknął przykładając kolbę do ramienia.

Havoc zawahał się i spojrzał na jakąś kobietę układającą niemowlę w wózku. Potem uśmiechnął się i przełożył nogi przez parapet. Palec Layne'a dotknął spustu, ale zupełnie nagle poczuł, że coś ścina go z nóg. Kiedy ochłonął z szoku, odepchnął wózek z płaczącym dzieckiem z powrotem w stronę matki. Ta ciągle jeszcze patrzyła na niego z zimną nienawiścią, ale po chwili rysy jej twarzy złagodniały, a później zamieniły się w wyraz przerażenia. Layne wstał i wrócił do magazynu nie chcąc patrzeć, jak kobieta tuli do siebie niemowlę.

– Hej, jest tu ktoś? – zawołał, ale odpowiedziała mu cisza.

Zły, wyjął z kieszeni zabrane kudłatemu złodziejowi prawo jazdy, ale rzut oka na okładkę powiedział mu, że dokument należał do Joanny Whitman. Odrzucił bezużyteczny papier i przemierzając tą samą drogę, którą tu przyszedł, dotarł do sali z artykułami spożywczymi.

Wyglądało na to, że walka skończyła się już dawno. Wściekli żołnierze z grupy szturmowej w odwecie brutalnie zagarniali pod ściany przerażonych ludzi. Layne minął Kelly’ego, pakującego do wszystkich możliwych kieszeni puszki z piwem, i podszedł do Slaytona napełniającego plastykową torbę piersiówkami z whisky.

– Gdzie Ashcroft?

– Na zewnątrz. Kieruje nadjeżdżającymi patrolami. Nie chce dopuścić tu telewizji, zanim nie wymyślą czegoś z Dennisem.

– A ty? Co robisz? Przecież to grabież…

– Mam sobie żałować? Przez to wszystko i przez nią – wskazał na stojącą obok płaczącą dziewczynkę – o mało nie straciłem oka.

Rzeczywiście, jego brew puchła powoli, nabierając nienaturalnych kształtów.

Layne, przeskakując poprzewracane półki i ślizgając się na zaścielającej podłogę mieszaninie potłuczonego szkła, różnych płynów, proszków i różnokolorowych substancji, wyszedł na zewnątrz. Ashcroft siedział na przewróconej reklamie, od czasu do czasu wydając rozkazy uwijającym się policjantom.

– I co? – spytał przekrzykując syreny policyjnych wozów.

– Prawie go miałem – mruknął Layne patrząc na gromadzących się gapiów.

Ludzie przepychali się bliżej utyskując na policję i byli w zwykły, sympatyczny sposób agresywni.

– Prawie… – powtórzył Ashcroft. – A więc dwa zero dla niego.

* * *

Ktoś złośliwy musiał powiedzieć wronom za oknami, że jest właśnie niedzielny poranek, bo uporczywe krakanie prawie całkowicie zagłuszało dźwięki płynące z głośnika telewizora. Layne’a co prawda nie interesował marny film dla młodzieży, w którym dwóch kilkuletnich szczeniaków rozmawiało o sprawach, o jakich dzieci w ich wieku nie powinny raczej mieć zielonego pojęcia, ale uważał, że ta forma spędzenia czasu jest jedyną możliwością pozbycia się uporczywego bólu głowy. Siedział właśnie skulony nad filiżanką kawy i pierwszym w tym dniu papierosem, kiedy z góry zszedł Ashcroft, nawet o tej porze i we własnym domu walący podbitymi metalem obcasami.

– Znowu źle spałeś? – spytał opróżniając kilkoma haustami potężną szklankę soku owocowego. – Podać ci coś do picia? Jogurt, kefir, mleko, sok?

– Piwo, jeśli już jesteś taki uprzejmy.

Ashcroft rzucił puszkę w kierunku siedzącego.

– Kawa, papieros i piwo przed śniadaniem. Wiesz, co to jest degeneracja?

– Wiem, degenerat to ja.

Ashcroft wzruszył ramionami.

– Później się nie dziw, że przez całą noc przewracasz się tylko z boku na bok. Mogę zmienić program?

Layne skinął głową. Miejsce smarkaczy rozprawiających o miłości, polityce i istocie bytu zajął uśmiechnięty mężczyzna mówiący z grubsza o tym samym. Podobnie jak dzieciaki nie sprawiał wrażenia, że wie, o czym mówi.

– Mamy jakiś konkretny plan na dzisiaj?

Ashcroft odwrócił się.

– Człowieku, przecież jest niedziela.

– A dzień święty święcić… – zacytował Layne. – Daj głośniej! Przez te cholerne ptaki nic nie słyszę.

– …czymś w rodzaju kompromitacji. Ani „Wampir” Ashcroft…

– O, mówią o tobie!

– …ani tajemniczy doradca z Waszyngtonu ukrywający się pod pseudonimem Marty Layne nie potrafili doprowadzić do ujęcia sprawców. Sprawa zdemolowania supermarketu przy Dellen Avenue w dalszym ciągu nie schodzi z pierwszych stron lokalnych i ogólnokrajowych gazet, policja jednak trwa ciągle przy swojej podanej wczoraj do publicznej wiadomości wersji zdarzeń. Przypomnijmy ją w skrócie. Patrick Dennis twierdzi, że grupa szturmowa wtargnęła do supermarketu w pogoni za kilkunastoma terrorystami, na których urządzono zasadzkę w pobliżu antykwariatu Rotha i Gellersteina. Podczas walki elementy przestępcze, wykorzystując powstałe zamieszanie, zajęły się grabieżą na szeroką skalę. Niestety obywatele, którzy stanęli w obronie zagrożonej własności prywatnej, powiększyli tylko rozgardiasz, i w pewnym momencie siły policyjne przestały panować nad sytuacją. Wszystkich komentatorów dziwi fakt, że policja usiłuje nie dopuścić dziennikarzy do naocznych świadków wydarzeń…

Ashcroft uderzył w wyłącznik i obraz zgasł momentalnie, ustępując miejsca jarzącym się cyfrom zegara.

– Zdaje się, że ten nieszczęsny „Wampir” przylgnął do ciebie na stałe – powiedział Layne nie wiadomo dlaczego nagle bardzo rozbawiony. – Ale wersja, którą wymyśliliście z Dennisem, jest jakby trochę naciągana.

– Miałem ogłosić, że Havoc kieruje ludźmi?

– Owszem. Przecież to fakt.

Ashcroft westchnął ciężko.

– Abstrahując już nawet od burzy, jaką by to wywołało, i pomijając wszystkie jej konsekwencje, to wcale nie jestem tego pewny… Boże, co ja mówię. Przecież to niemożliwe.

– Jednak trzeba było chociaż ogłosić fakty.

– Myślałem, że to my na Południu jesteśmy prostolinijni.

Layne zdjął okulary i rozmasował sobie twarz, a przynajmniej tę część, której nie zasłaniała gęsta broda.

– To, że facet uważa się za Sardunapala – kontynuował Ashcroft – nie upoważnia nas jeszcze…

– Samandala – poprawił go Layne. – Z tym że Samandal był właśnie tym dobrym. Havoc chce być potomkiem Taliba.

– Wszystko jedno. Przecież i tak ani ja, ani nikt inny nie uwierzy w tę legendę.

– Jak w takim razie wytłumaczysz zachowanie ludzi w supermarkecie?

Ashcroft spojrzał na Layne’a marszcząc brwi.

– A jak ty wytłumaczysz na przykład zachowanie się ludzi w Centrum Studiów Atomowych?

– Myślę, że te fakty się łączą.

– Tak? I sprawcą wszystkiego jest Havoc?

– Nie – Layne zapalił drugiego papierosa. – Podczas pierwszego, nazwijmy to „szału” w CSA Havoc uległ ciężkiemu wypadkowi. Nie sądzę, żeby sam to na siebie sprowadził. Nawet nieświadomie.

Papieros dymił potwornie, ale nie można było zaciągnąć się tym dymem. Gdzieś przed filtrem musiało go coś zatykać.

– Przypadki w CSA różnią się od tego, co nastąpiło w supermarkecie, przede wszystkim tym, że podczas ucieczki Havoca ludzie działali według jakiegoś planu, konsekwentnie przeciwdziałali pogoni, a w Centrum wszystko pozbawione było jakiegokolwiek sensu. Dlatego sądzę, że obydwa wypadki miały dwie różne przyczyny.

Layne zgasił dopiero co napoczętego papierosa i zapalił nowego.

– Jednak zarówno w supermarkecie, jak i w Centrum, można wyróżnić sporo podobieństw. Na przykład w obu przypadkach nie wszyscy ludzie ulegli szaleństwu.

– Chcesz powiedzieć, że tajemne siły mają wpływ tylko na złych – uśmiechnął się Ashcroft. – Nad dobrymi czuwa moc niebieska, tak?

– Nie. Podczas ostatniej akcji widziałem na przykład normalnie zachowującego się złodzieja. Marynarze, którzy zatrzymali Havoca, również nie wyglądali na potulnych baranków. Określiłbym ich raczej jako zapijaczonych zbirów włączających się do każdej rozróby, obojętnie po jakiej stronie…

Ashcroft wyjął z lodówki nową szklankę soku i usiadł w fotelu kładąc nogi na stole.

– Dobrze – powiedział cicho. – Przyjmijmy, że coś, nazwijmy to czynnikiem X, powoduje niezrozumiałą panikę w CSA. Wiemy, że czynnik X działa tylko podczas uruchamiania nowej procedury. Nie wiemy, co to jest, czy jakieś pola magnetyczne, czy infradźwięki, czy… mniejsza z tym. Dobrze byłoby jednak ustalić, jaki procent personelu uległ panice w obu przypadkach…