Выбрать главу

– Już to zrobiłem – przerwał mu Layne. – Wczoraj nieopatrznie zostawiłeś mnie samego z twoim własnym aparatem telefonicznym. Rachunek, jaki przyjdzie pod koniec miesiąca, nie będzie należał do najniższych, ale udało mi się ustalić, że po pierwsze, w obu przypadkach dziwnie zachowywały się te same osoby, i po drugie, „szał” ogarnął mniej więcej trzy czwarte personelu.

Ashcroft zdjął nogi ze stołu.

– Ile…?

– Trzy czwarte. Z przesłuchań przeprowadzonych przez twoich ludzi wynika, że podobny procent klientów „zwariował” w supermarkecie. Mówią ci coś te liczby?

Ashcroft zastanawiał się przez moment.

– Z tego, co mówiłeś, wynika, że to trochę więcej, niż wynosi stosunek ludności napływowej do stałych od kilku pokoleń mieszkańców miasta. O to ci chodziło?

– Właśnie.

– Paranoja – mruknął Ashcroft odsuwając od siebie pustą szklankę. – Chcesz przez to powiedzieć, że czynnik X i to, co emanuje Havoc, niczym się nie różnią?

Layne wstał i podszedł do zbudowanego z surowych rzecznych kamieni kominka.

– Kiedy leciałem do was z Waszyngtonu, znajoma stewardesa opowiadała mi, jak pewien człowiek z ochrony linii lotniczych strzelił kiedyś do niewinnego człowieka zbyt szybko sięgającego pod marynarkę po papierosy. Sąd go uniewinnił. Sprawa była zresztą swego czasu głośna w prasie, ale nie o to mi chodzi. Czasem dwie różne przyczyny mają podobny skutek. Sąd w tamtym przypadku tłumaczył się tym, że skuteczność działania agentów ochrony byłaby znikoma, gdyby mieli czekać, aż wszystko stanie się jasne. Stąd wniosek, że każdego roku musi ginąć pewien odsetek niewinnych ludzi tylko dlatego, że nie sposób szybko rozróżnić dwóch różnych przyczyn powodujących ten sam skutek.

– I co z tego wynika?

– Tylko tyle, że gdyby udało nam się znaleźć przyczynę, która powoduje „szał” w CSA, być może moglibyśmy określić, jacy ludzie podatni są na wpływ Havoca.

Ashcroft w zamyśleniu potarł brodę.

– Czy ty naprawdę wierzysz w tę legendę?

– W legendę? Nie. Ale skoro Havoc wierzy, myślę, że powinniśmy ją zanalizować.

Layne dokończył piwo i odstawił pustą puszkę na gzyms kominka. Wrony za oknem były wyraźnie zbulwersowane, bo przestały krakać i przepychać się na zewnętrznym parapecie. Kręciły za to głowami, od czasu do czasu zerkając z niesmakiem na ludzi.

– Załóżmy, że rzeczywiście istniało kiedyś arabskie plemię, w którym wodzowie mieli absolutną, ponadzmysłową władzę nad swoim ludem. Cechy genetyczne, zarówno wodzów jak i poddanych, które na to pozwalały, powielały się przez wieki w kolejnych pokoleniach rozproszonych po świecie członków plemienia. Ród wodza o czystszym garniturze genetycznym przyciągał do siebie potomków dawnych poddanych, ale ciągle nie było człowieka, którego geny byłyby identyczne z genami Taliba, i który mógłby odzyskać dawną władzę. Ktoś bliski ideałowi pojawił się w miasteczku w Michigan, ale albo nie był jeszcze dostatecznie silny, albo ktoś w rządzie czy policji zorientował się przedwcześnie, co jest grane. W każdym razie miasteczko zostało zalane, a ludzie rozproszeni ponownie. Idealnie powtórzone cechy Taliba ma dopiero Havoc, i to do niego ściągają nieświadomie ludzie, dając mu władzę i siłę. Wspomnij tłumy pod Wojskowym Ośrodkiem Medycznym. Na początku Havoc działał nieświadomie, tak jak czynnik X, i stąd przypadkowe morderstwa. Ale morderstwa ustały, Neal. Havoc od dawna wie, co robi i czym dysponuje! Ashcroft zaczął bić brawo.

– Wspaniały wykład, Marty – powiedział. – Ale to wszystko jest stekiem nonsensów…

Layne machnął ręką.

– Myślę, że masz rację – uśmiechnął się. – Ale coś powinniśmy jednak zrobić.

– W porządku. Jeśli chcesz, to zastrzelę Havoca kiedy go tylko zobaczę. Bez sądu, bez przesłuchań, bez dochodzenia. Rodzice zostawili mi tyle forsy, że znajdę takiego adwokata, który mnie później wyciągnie z celi. Havoc nie zdąży użyć czarów i wszystko będzie dobrze. Kwestia w tym tylko, że muszę go spotkać.

– Nie żartuj, Neal – Layne usiadł z powrotem w fotelu. – Musimy kogoś zawiadomić i powiedzieć, o co podejrzewamy Havoca. Co myślisz o Dennisie?

Ashcroft roześmiał się głośno.

– Łatwiej byłoby dojść do ładu z prezydentem Stanów Zjednoczonych niż z nim.

– A burmistrz?

– To jest jakaś myśl – powiedział wolno Ashcroft.

– Zadzwonisz do niego?

– Nie. Znamy się tak dobrze, że na pewno przyjmie nas osobiście. Wieczorem pojedziemy do niego do domu.

– Chociaż to ustaliliśmy – Layne wstał i pociągnął Ashcrofta w stronę kuchni. – Człowieku obdarzony wszelkimi talentami, czy mogę liczyć na śniadanie?

* * *

Dom Malle’a był rozświetlony jak w czasie przyjęcia noworocznego. Nie był to jednak Nowy Rok. Potwierdziła to panująca cisza, w której kroki Ashcrofta i Layne’a rozbrzmiewały zbyt wyraźnie.

– Może wyszli i zostawili światła – szepnął Layne sunąc wzrokiem od jednego do drugiego oświetlonego okna.

– To nie w jego zwyczaju – Ashcroft wsunął dłonie w kieszenie kurtki. – Chyba że dostali wyniki wyborów i pojechali do ratusza.

Z równo przyciętego żywopłotu wyślizgnęło się coś czarnego i przeszło w poprzek ścieżki. Wydłużony koci pyszczek tylko przez moment obdarzył ich spojrzeniem.

– Kici, kici… – zawołał Layne, lecz zwierzę zlało się już z powlekającym trawnik mrokiem.

Weszli na ganek i przyjrzeli się wiszącej na drzwiach metalowej kołatce. Ashcroft ujął ją w palce, mocno zastukał.

– Dobry wieczór, pani Malle – powiedział w stronę szczupłej kobiety, której sylwetka pojawiła się na tle rozległego hallu.

– Witam, Neal – delikatny uśmiech musnął jej wargi.

– Zastaliśmy burmistrza?

Powiodła wzrokiem po ścianach, gdzie na okrągłych tablicach tkwiły grube poroża.

– Burmistrza? – w jej głosie zadźwięczała nutka ironii. – Tak, jest na górze w gabinecie. Trafisz…?

Ashcroft skinął głową, potem wskazał przyjaciela.

– Marty Layne z Waszyngtonu.

Layne niepewnie zakołysał się w miejscu, wreszcie gwałtownym ruchem wyciągnął rękę. Kobieta uśmiechnęła się przez moment, gdy potrząsnął jej dłonią. Ruszyli ku schodom, gruby chodnik tłumił kroki. Na piętrze zakręcili, od razu dostrzegając smugę światła w głębi korytarza. Gdzieś zza ich pleców sączyła się oddalona, jakby dobiegająca wprost z sal Nowego Orleanu jazzowa muzyka. Ashcroft zastukał we framugę.

– Tak…

W głębi fotela, z dłońmi splecionymi przed twarzą, siedział Malle. Paląca się na biurku lampa stanowiła jedyne źródło rozproszonego światła. Błysnęły w nim oczy burmistrza.

– Już wiesz…? Nasza mieścina to jednak dziura… Ashcroft stanął w progu i Layne z trudnością wcisnął się do środka.

– Mówisz o Havocu? – spytał Ashcroft.

– Jakim Havocu…?

Odpowiedział najwyraźniej mechanicznie, gdyż dalsze słowa biegły jakby bez udziału woli.

– Coś się zmieniło… – mruczał. – Miasto jest inne, inni ludzie, inne charaktery.

Layne zerknął na Ashcrofta, lecz ten niemal z hipnotycznym natężeniem obserwował Malle’a. Człowiek w fotelu uśmiechnął się bezradnie.

– Zawsze liczyłem się z porażką, lecz kiedy przyszła – rozłożył ręce – jakbym dostał czymś po głowie.

– Przegrałeś wybory – stwierdził Ashcroft tonem, w którym było więcej zdziwienia niż w zwykłym pytaniu.

– Jak to…? – wtrącił się Layne. – Przecież były sondaże…

Malle patrzył na Ashcrofta.

– Dostałem trochę ponad dwadzieścia procent głosów, Griffits miał ich siedemdziesiąt.

– Griffits… – Ashcroft przeszedł pokój. – Kto to jest Griffits?

– To jest nikt – powiedział Malle. – A przynajmniej był nikim jeszcze do wczoraj. Teraz będzie burmistrzem naszego miasta.