Выбрать главу

Podszedł do leżącej kobiety i patrzył na nią przez chwilę.

– Żałuję, że nie zastosowaliśmy „Żelaznej Dziewicy”. Mielibyśmy trochę więcej informacji… – Slayton nagle odwrócił się w stronę Stazziego.

– To, co zrobił Havoc, świadczy jeszcze o czymś – powiedział powoli. – Jeżeli musiał uciekać się do czegoś takiego, to znaczy, że nie ma swoich ludzi ani w dowództwie, ani nigdzie wyżej.

– To jest myśl – podjął Kelly. – Może dobrze byłoby zawiadomić szychy na górze o wszystkim, co się tu dzieje?

– Nie, to nie ma sensu – powiedział zdecydowanie Stazzi. – Nikt nie uwierzy w takie bzdury. Zaszkodzilibyśmy tylko sami sobie.

– A może jednak…

– Nie. Nawet gdyby ktoś zainteresował się tym, zaczęłyby się przesłuchania, przewlekłe śledztwo, setki komisji… A Havoc w tym czasie mógłby już zostać prezydentem Stanów Zjednoczonych.

Slayton zwinął taśmę elektroencefalografu i wrzucił ją do kieszeni.

– W takim razie chodźmy do Wernera.

Ledwie zdążyli wyjść z pokoju, zatrzymał ich jakiś żołnierz.

– Panie majorze, ktoś przeciął kable łączące główny budynek z wartownią.

– Zaczyna się – mruknął Kelly.

Stazzi rozejrzał się po korytarzu. Jacyś ludzie rozstawiali łóżka pod ścianami, a z głębi przepełnionych chorymi sal dobiegał gwar głośnych rozmów.

– Coś jeszcze?

– Tak, nie wiem, czy to ważne. Ktoś otworzył klapę do bunkra.

– Mamy tu bunkier? – spytał Slayton.

– Tak, ale opadowy. To rodzaj kolektora, który łączy się z kanalizacją.

Stazzi odwrócił się do żołnierza.

– Klapa otwiera się od dołu? – spytał.

– Nie. Tylko od góry, czyli z naszej strony.

Stazzi nie spiesząc się zgasił papierosa i wrzucił do kosza w załomie muru.

– Proszę przy każdej sali postawić uzbrojonego wartownika – powiedział. – Na skrzyżowaniach korytarzy ma stać po dwóch ludzi kontrolujących pozostałych. Dowódcy mają zdawać mi raport co dziesięć minut… No, powiedzmy co pół godziny – dodał widząc rozszerzone zdziwieniem oczy wartownika.

– Tak jest.

– Dyrektor Werner jest u siebie?

– Nie, panie majorze, właśnie tam idzie – żołnierz ręką wskazał kierunek.

Rzeczywiście dostrzegli jego korpulentną postać przeciskającą się wśród tłumu sanitariuszy podtrzymujących prowadzonych do sal pacjentów. Na ich widok przełożył trzymane papiery do drugiej ręki i uwolnioną dłonią kiwnął na powitanie.

– Wiecie już o wszystkim? – spytał.

Skinęli głowami.

– Muszę przerwać prace – powiedział zdecydowanie. – Ale nie tak łatwo mnie zastraszyć. Przydzielam was – zwrócił się do Kelly’ego i Slaytona – do grupy policyjnej. Oczywiście jeśli tego chcecie.

Uśmiechnął się – na widok aprobaty malującej się na ich twarzach.

– Jeśli będzie potrzeba, zapewnię wam pieniądze, ludzi i sprzęt. Wystarczy, że zadzwonicie.

Zatrzymał się na chwilę myśląc nad czymś.

– Życzę powodzenia – powiedział wreszcie. – Ze swej strony postaram się zapewnić pomoc w miarę moich możliwości.

* * *

Layne z rękoma w kieszeniach nerwowo przemierzał chodnik przed gmachem policji. Za każdym razem, gdy mijał strażnika, ten z przebiegłą miną obserwował okap przeciwległej kamienicy. Widać było, że daje z siebie wszystko. Kiedy wreszcie zielony wóz wynurzył się zza rogu, Layne dopadł wysiadającego Ashcrofta.

– Jeść będziesz później – powiedział, widząc, że wzrok tamtego wędruje w stronę baru.

Ashcroft zatrzasnął drzwiczki za wysiadającym Earlem.

– Zlituj się… od rana siedzę w fabryce wody.

– Musimy pogadać – Layne był stanowczy…

Earl, widząc wahanie Ashcrofta, podrzucił monetę.

– Idę – stwierdził i przeszedł na drugą stronę.

– Mam nadzieję, że to coś ważnego… – zaczął Ashcroft idąc ku wejściu, lecz Layne chwycił go za rękaw.

– Otwórz wóz. Pogadamy w środku.

Ashcroft przyjrzał się jego kurtce zapiętej pod szyję, potem wsunął dłoń do kieszeni.

– Havoc – stwierdził, nie nadając temu nawet tonu pytania.

Layne zerknął na strażnika. Był szybki, tym razem sumiennie oglądał płyty chodnika.

– Zaraz po twoim odjeździe przyszedłem tutaj – Layne wskazał brodą za szybę. – Nie było wciąż decyzji Dennisa w sprawie kartotek personalnych, ale za to…

Obejrzał się.

– Krótko mówiąc, spotkałem na korytarzu dziwnego człowieka.

Ashcroft ciężko odwrócił głowę.

– Co to znaczy dziwnego? Jeśli bierzesz Havoca za punkt odniesienia, to ten musiał co najmniej latać.

Layne przerwał mu nagłym ruchem dłoni.

– Facet, na którego czekam, pracuje w Zakładach Farmaceutycznych, kontroluje leki – zsunął okulary spoglądając na Ashcrofta jakby nagimi oczami. – Sprawdza działanie uboczne, zgodność z normami i temu podobne.

– I co?

– Facet przyszedł do nas, bo odkrył w zakładzie karygodne nadużycie.

– Jakie? – Ashcroft trącił zwisający ze stacyjki brelok.

– Testował tabletkę nasenną, taką jakich miliardy żre się w tym kraju. Wyglądała na zwykłą mutację poprzedniej wersji.

Na powrót założył okulary.

– Ten środek to trucizna – powiedział zimno. – Mało, to perfidna trucizna. Wywołuje zmiany genetyczne. Rozumiesz?

Ashcroft gwałtownie odwrócił głowę przestając się przyglądać widocznej w oknie baru sylwetce Earla.

– Moment… – przez chwilę szukał odpowiednich słów. – Dlaczego ten facet przyszedł z tym do ciebie?

– Wcale nie do mnie – Layne ponownie zerknął przez tylną szybę. – W fabryce odrzucono mu ekspertyzy, a nowy tester zaakceptował lek. Ale Sandez ma dowody. Przyszedł na policję, tylko że nikt nie chciał go słuchać. Łaził od pokoju do pokoju, aż trafił do mnie.

Tym razem Ashcroft obejrzał się za siebie.

– Ma tu przyjść?

– Tak, z materiałami, które udało mu się wynieść z laboratorium.

Ashcroft poślinił palec i przetarł lampkę na kierownicy.

– Jeśli dobrze rozumiem, to sugerujesz, że przez swoich ludzi Havoc wprowadza lek, wywołujący zmiany genetyczne. Po to, aby mieć… – zawahał się.

– Więcej osób mu posłusznych, więcej osób o genotypie X – dokończył Layne. – Talib nie miał pojęcia o genetyce, Havoc już je ma.

– Wierzysz w to?

Palce Layne’a zastukały na klamce.

– Myślę, że nie ma sensu zadawanie tego pytania. – Milczał przez chwilę. – Sandez mówił, że produkcja miała być skierowana na cały kraj.

– Miała być?

Layne przekręcił się w fotelu.

– Tak, bo kilka dni temu, już po serii sygnalnej, zastopowano produkcję, tuż przed rozruchem linii. Sandez nie wie, dlaczego.

Ręka Ashcrofta nie zdążyła unieść się zbyt wysoko.

– Nie… – powstrzymał go Layne. – Oni to będą produkować, tylko że później. Ten człowiek wyglądał na zorientowanego.

Jakby rozpędem Ashcroft złapał uchwyt nad drzwiami.

– Pewnie pytałeś go o rodzinę?

– Naturalnie. To rdzenni mieszkańcy, chyba jeszcze od czasów kolonii hiszpańskich.

Żaden nawet się nie uśmiechnął.

– Co miał przynieść?

– Kasetę ze zdublowanych testów – Layne w zamyśleniu spoglądał na tarczę zegarka. – Powinien już być, pojechał tylko do domu…

– Masz adres?

Ashcroft poczekał, aż Layne rozepnie zamek kurtki. Ujął wizytówkę w dwa palce i zdjął mikrofon.

– Kapitan Ashcroft – odezwał się.

Hałas przejeżdżającej furgonetki o naderwanym błotniku zagłuszył odpowiedź dyżurnego.

– Wyślijcie jakiś patrol na Elizabeth Park 6, mieszka tam… – Ashcroft uniósł wizytówkę wyżej. – William Sandez. Niech sprawdzą, czy jest w domu.

Layne poczekał, aż mikrofon wróci na miejsce.

– Myślę, że jednak trzeba będzie pójść na… – zaczął sięgając w głąb kurtki.

– Nie pal, chociaż nie w wozie – przerwał mu Ashcroft. – Masz na myśli to, o czym dzisiaj w nocy mówili Kelly i Slayton?

Layne przymknął oczy.