– Wygląda zachęcająco, a Havoc nie marnuje czasu.
Drgnęli obydwaj, kiedy o szybę zastukały palce Earla.
– Taaki befsztyk wyszedł dzisiaj staremu!
– Jesteśmy zajęci – sucho stwierdził Ashcroft, lecz Earl bynajmniej tym się nie zraził.
Nachylił się i oparł ramiona o okno.
– Neal? – zapytał uśmiechając się przebiegle. – Co ci goście ze szpitala mają na Havoca?
Ashcroft rzucił Layne’owi szybkie spojrzenie.
– O co ci chodzi?
Nie zdejmując rąk z szyby Earl wyprostował ciało.
– W porządku – zaśmiał się szorstko…- Ale jeśli już musicie być tacy tajemniczy, to nie gadajcie o tym w barze.
Layne nachylił się, by widzieć jego twarz.
– Ci lekarze twierdzą, że opracowali metodę wykrywania ludzi, którzy są podatni na działanie Havoca. Ale…
– Ale… – powtórzył Ashcroft. – Na odprawie dowiesz się więcej niż od barmana.
– O.K., O.K… – Earl uniósł dłonie obronnym gestem. – Nie strzelać do pianisty.
Puścił oko i ruszył w stronę gmachu. Dłuższą chwilę siedzieli w milczeniu. Ciszę przerwał dopiero brzęczyk radiostacji.
– Kapitan Ashcroft.
– Facet jest w domu, ale chyba… – dyżurny odchrząknął. – On nie żyje, kapitanie.
– Jak?
– Zatruł się obiadem. Grzyby czy coś takiego…
– Rozumiem. Dziękuję.
Ashcroft dopiero za drugim razem trafił mikrofonem we wgłębienie deski. Layne siedział z nisko pochyloną głową. Wyglądało, że już tak zostanie, wpatrzony we własne buty.
– A mogłem z nim pójść… – wyszeptał.
– Mogłeś – Ashcroft obserwował go kątem oka. – Ale równie dobrze mogłeś zostać poczęstowany obiadem.
Layne wyprostował się zadzierając głowę ku sufitowi.
– Te taśmy…
– Nic z tego – Ashcroft uruchomił silnik. – Pojedziemy tam, ale bądź pewien, że niczego nie znajdziemy.
– Jestem pewien – wychrypiał Layne po chwili.
Za pomocą scyzoryka i plastikowej legitymacji wyciągnął gazetę z ulicznego automatu.
– Patrz – powiedział rozprostowując pierwszą stronę. – Zamieścili zdjęcie Cernana.
– A kto to jest? – spytał Slayton.
– Był na naszym roku. Cholera, ludzie się wybijają, robią forsę, a my tu zgnijemy za życia…
– Cernan… Cernan… – powtarzał Slayton. – Ach, tak, przypominam sobie. Strasznie go kiedyś zbiłem.
Kelly przysunął bliżej oczu zdjęcie z gazety.
– A tak miło wygląda… Dlaczego to zrobiłeś?
– Poderwałem jakąś dziewczynę i poszedłem z nią na przyjęcie. Ten idiota od razu zaczął się stawiać, więc dostał w zęby. Dopiero później się okazało, że dziewczyna była jego żoną.
– Smutne. Masz papierosa?
Slayton rzucił mu paczkę patrząc z obrzydzeniem na nielicznych przebiegających przed nimi w pośpiechu przechodniów. Gdzieś zza rogu wysunęła się mała furgonetka i mrucząc leniwie na niskim biegu zawróciła w ich stronę. Kierowca zatrzymał swój samochód dokładnie przed Slaytonem i nie gasząc silnika wystawił głowę przez boczne okno.
– Przepraszam, czy panowie Slayton i Kelly?
– Tak – powiedział Kelly unosząc w zdziwieniu brwi.
Slayton od dobrej sekundy biegł już w przeciwnym kierunku. Po kilkudziesięciu metrach, nie słysząc żadnych odgłosów pogoni, zatrzymał się i odwrócił. Mężczyzna z tyłu albo biegł boso, albo miał trampki podbite najlepszą i najbardziej miękką gumą na świecie. Jego uzbrojona w skórzaną pałkę ręka była już o kilka cali od głowy Slaytona, kiedy ten desperackim skokiem wykonał zwrot i ruszył w poprzek ulicy. Niestety, po drugiej stronie potknął się o krawężnik, przebiegł kilka metrów prawie w pozycji horyzontalnej i runął uderzając ramieniem o czyjeś nogi.
– Co się panu stało? – głos w górze był pewny i spokojny, więc Slayton nieśmiało uniósł głowę.
– Ratunku! – krzyknął widząc schylonego nad sobą policjanta. – Tam z tyłu mordują!
Mężczyzna z pałką zbliżał się powoli.
Slayton stanął niepewnie na nogi…
– To on. Niech go pan aresztuje!
Tamten uśmiechnął się w odpowiedzi na pytający wzrok policjanta.
– Musimy ich zabrać – powiedział gardłowym głosem. – I to w miarę szybko.
Slayton targnął się w tył, ale dłoń policjanta zacisnęła się na jego ramieniu.
– Gdzie się spieszysz, chłopcze?
– Przepraszam. Mam zamówioną wizytę u dentysty.
– Nie szkodzi. Jeśli chcesz, to ten pan zrobi ci zabieg.
Pięść Slaytona musiała trafić w klamrę paska od munduru, bo krzywiąc się z bólu rozcierał rękę, kiedy rzucono go obok Kelly’ego na podłogę furgonetki.
– Zaparkujcie maszyny pod ścianą i siadajcie – Ashcroft musiał znacznie podnieść głos, żeby przekrzyczeć panujący w małym pomieszczeniu gwar.
Earl, Freddie i Lionel złożyli na podłodze produkty firmy Colts Patent Firearms i otoczyli zawalone papierami biurko. Ashcroft po raz kolejny wykręcał ten sam numer.
– Prędzej doczekam się emerytury niż połączenia z tego aparatu. Hej! – klasnął w dłonie. – Tutaj jest stanowczo zbyt głośno!
Kilkanaście par oczu spojrzało na niego z niemym wyrzutem.
– No, nareszcie. Tak, to ja, szefie… Nic nie poradzę, że źle słychać.
Jedna z sekretarek wylała kawę wprost na rozłożone teczki z dokumentami. Ktoś z tyłu, z drugiego aparatu, wywoływał centralę. Miał mocne gardło.
– Czy lecimy do szpitala po ten wynalazek Kelly’ego i Slaytona? – spytał Freddie.
Ashcroft spojrzał na niego.
– Tak… Nie, to nie do pana, szefie.
Przeciąg otworzył nagle drzwi i druga filiżanka kawy wylądowała na plecach Earla.
– Tak, to naprawdę konieczne – krzyknął do słuchawki Ashcroft zdejmując z twarzy pomięte papiery. – Nie kłóćcie się, do cholery, możesz lecieć bez koszuli… Słucham, szefie? – przełożył słuchawkę do drugiej ręki i kiwnął kilka razy w kierunku stojącego za panoramiczną szybą Layne’a, dając do zrozumienia, że widzi dawane przez niego znaki.
– Uważaj z tym flakonem, Jocelyn. Zalejesz karabiny. Głos w słuchawce odezwał się ze zdwojoną mocą:
– Tak. Ja osobiście za wszystko odpowiadam. Wyciągnął pan to wreszcie ode mnie… Jaki hałas? Naprawdę słyszy pan jakieś krzyki?
Layne przestał wymachiwać rękami. Wyjął z kieszeni monetę i zaczął stukać nią w szybę.
– Naprawdę, szefie, nie wiem, co tu się dzieje – Ashcroft dłuższą chwilę bębnił nerwowo palcami o blat stołu, potem rzucił słuchawkę Freddie’emu.
– Mów cokolwiek.
Sam wstał i roztrącając zbierające coś z ziemi policjantki przeszedł do drugiej sali.
– Co się stało, Marty? Ciągle bawisz się z tym komputerem?
– Nie, do cholery. On się świetnie bawi sam ze sobą i wcale mnie nie potrzebuje.
Ashcroft spojrzał na mrugający różnokolorowymi światełkami ekran z naniesioną na jego powierzchnię segmentową mapą miasta.
– Co z namiarami? – spytał.
– No właśnie. Oba nadajniki zboczyły z trasy…
– Gdzie są w tej chwili?
– Krążą w kwadracie B 340. Chyba powinniśmy już wystartować.
– Po co? – Ashcroft mocnym kopnięciem zamknął przezroczyste drzwi sali łączności.
Dźwięk tłuczonego szkła nie wpłynął kojąco na jego nerwy.
– Skoro krążą, to znaczy, że chcą zgubić ewentualną pogoń. Jeśli wystartujemy teraz, szybko skończy się nam paliwo i niczego nie osiągniemy.
– Nie mogę już tu wytrzymać…
Ashcroft usiadł na poręczy fotela.
– Dobra, zastąpię cię, a ty skocz na górę i pogadaj z pilotami. Postaraj się ich zjednać… Dodatek za ryzyko nie załatwia sprawy.
Layne skinął głową.
– Podaj mi ich nazwiska.
– Przykro mi, ale nie wiem, jak się nazywają. Wynająłem ich przez telefon i, tak jak kazałeś, pytałem tylko o miejsce urodzenia.
– Nie widziałeś ich jeszcze?!
– Nie.
– O Boże – Layne ruszył w kierunku schodów.
Przechodząc przez pustą ramę drzwi zderzył się z Dennisem.
– Co się tu dzieje? Co to za pobojowisko?! – krzyknął tamten tracąc panowanie nad głosem.