– A co z amunicją?
– Jest w wystarczającej ilości – Stazzi rozprostował swoją kartkę. – Mamy jeszcze kilka granatników przeciwpancernych M-20 kalibru 88,9 mm. Donośność granatu wynosi 450 metrów i sądzę, że z tej odległości powstrzyma każdy nieopancerzony samochód. Oczywiście strzelając z przewyżką, można…
– A to? – spytał Layne wyciągając rękę w kierunku stalowych pojemników.
– Miny, granaty, środki dymotwórcze, palne, maski przeciwgazowe, drut kolczasty…
– Brakuje tylko artylerii – powiedział Ashcroft.
Kelly i Slayton spuścili głowy, a Stazzi na powrót zmiął kartkę i wsadził ją do kieszeni.
– Obawiam się, że nie brakuje – warknął. – Ci idioci wzięli stusześciomilimetrowe działo M-40, ale było za ciężkie i brakuje paru części.
– Spróbuj nieść w kanale ponad dwustukilowy ciężar i niczego nie upuścić. – Kelly pokazał obdartą skórę na swoich dłoniach. – Poza tym było ślisko i co chwilę przewracał się któryś z żołnierzy.
– Czego brakuje? – zainteresował się Layne.
– Podstawy, celownika, wyciorów i cholera wie czego jeszcze.
– Podstawy w ogóle nie było – powiedział Slayton. – Łoże montuje się bezpośrednio na samochodzie terenowym.
– W takim razie jak z niego strzelać? Mam trzymać lufę w rękach? – przestraszył się Ashcroft.
– Drobiazg, to działo bezodrzutowe.
Kelly i Slayton ze skwaszonymi minami zabrali się do przenoszenia skrzyń.
Stazzi, jakby dla usprawiedliwienia eksponując bandaż, podszedł do Ashcrofta.
– Coś niedobrego dzieje się w podziemiach – powiedział cicho.
– Przeszkadzali wam kanalarze?
– Nie. Co prawda oni też tam byli, ale raczej wiali na nasz widok.
– Więc co się stało?
– Nie wiem dokładnie. Tu na powierzchni jest taki spokój… – Stazzi przesunął ręką po nie ogolonych policzkach. – Tam stale ktoś się kręci, widać jakieś ślady… Nie wiem, jak to powiedzieć… W każdym razie wśród pracowników miejskich służb komunalnych szerzy się panika.
– Myślisz, że możemy spodziewać się zagrożenia właśnie stamtąd?
– Kto wie? – Stazzi spojrzał na małe okienka piwnic ciemniejące tuż nad powierzchnią gruntu.
Potem potrząsnął głową i poszedł za róg budynku zapalić papierosa.
Skrawek rozdętego słońca tkwił tam, gdzie zieleń wsączała się w rudą płaszczyznę pustyni. Layne dmuchnął dymem i wypstryknął peta. Moment później przechylił się gwałtownie przez parapet. Zgodnie z przewidywaniami niedopałek lecąc po paraboli wpadł za kołnierz mężczyzny przy naczepie. Layne błyskawicznie cofnął się i usłyszał zduszony jęk. Za nim stał Slayton i z wyrzutem w oczach trzymał się za nos.
– Kocham policję – wyjęczał. – Kopią, walą z byka…
Sądząc z okrzyków, człowiek montujący amortyzatory dla komputera miał podobne rozterki. Layne obiecał sobie, że na drugi raz staranniej zdusi żar. Powstrzymał Slaytona od wystawienia głowy.
– Co tam w dole?
Lekarz obciągnął koszmarny kitel, w którym paradował już dłuższy czas. Chyba nikt nie powiedział mu o gryzmole na plecach.
Layne wparł kark we framugę.
– Sądzisz, że Havoc zdąży? Ciężarówka na rano będzie gotowa.
Slayton bez słowa pociągnął palcem po linii odległego ogrodzenia.
– Pusto… kto chce, może wleźć – odwrócił opaloną twarz. – Sam wiesz, na pięćdziesięciu strażników ponad trzydziestu podlegało Havocowi, a tylko dziesięciu odważyło się zostać.
Warstwa szarych chmur przyciągała wzrok Layne’a, wreszcie opuścił go na uchyloną bramę wjazdową.
– Tamci odeszli… z personelu też, tylko… – otarł policzek o chropawe drewno. – Podobno w parku Bradbeera nikogo nie ma cały dzień.
– Tak – Slayton podniósł lornetkę. – To gorsze niż ten tłum przy szpitalu. Ich przynajmniej było widać.
Layne ostrożnie zamknął okno.
– Licząc ochotników, jest nas ponad pięćdziesięciu… powinniśmy wytrzymać.
Stanął przy dużym stole służącym do rozpinania planów i zapalił lampę. Jaskrawe światło bijące od powierzchni kalki uświadamiało, że zapadła noc.
– Swoją drogą – Layne przyjrzał się własnym dłoniom. – Ciekawe, jak udało się im dotrzeć do telefonów i teleksu?
Slayton prychnął krótko.
– Słyszałem, co mówił Stazzi… Przy tym systemie połączeń wystarczyła jedna kostka trotylu w centralce. – Wskazał za czarną szybę. – Jest gdzieś w parku.
Okręcił się wirując połami.
– Neal prosił, żebym zajrzał do tego faceta z radiostacją.
Ruszył do drzwi. Layne nie miał już teraz wątpliwości, co przedstawia gryzmoł na plecach Slaytona.
– Jeszcze się naradzają…? – spytał nachylając głowę.
– Cały czas – Slayton pchnął drzwi. – Mark boi się, że i to pudło wywalą mu w powietrze.
Mijając postacie w mundurach Layne przeszedł pod ścianę. Z mieszaniną niechęci i pożądania zerknął na lufy automatów.
– Nie dziwię mu się – wrócił spojrzeniem do pleców Slaytona. – Ktoś włóczył się dziś w nocy w piwnicy… widziałem ślady.
Po paru stopniach wdrapali się na najwyższy poziom budynku. W powietrzu czuć było jeszcze ciepło ostatnich upałów.
– Wcale nie jestem pewien, czy dobrze robimy – Slayton błysnął oczami. – Myślę o niezawiadamianiu władz.
Zza drzwi dobiegało głuche charczenie.
– Bez stuprocentowych dowodów Havoca uniewinni każdy sąd.
– Wiem, wiem… – Slayton załomotał w blachę.
Ryk można było uznać za zaproszenie. Weszli. W pokoju pracowała tragicznie rozklekotana lodówka, tak przynajmniej pomyśleli w pierwszej chwili. Lodówką okazała się jednak drukowana płytka, garść elementów, kilka kabli z podłączonym głośnikiem. Człowiek na krześle pociągnął piwo z białej puszki i odwrócił głowę.
– Nic z tego, panowie – pokręcił małą gałką. – Nie można się porozumieć nawet ze szpitalem.
Na jasnym kitlu wyszyte było jego nazwisko.
– Słuchaj, Kennedy – Slayton potknął się i odrzucił puszkę pod ścianę. – Mówiłeś, że zrobisz nadajnik.
– Moment… – palce człowieka objęły gałkę. – Ten złom do niczego się nie nadaje… zresztą posłuchajcie.
Głośnik wybuchnął mieszaniną słów i trzasków, jakby gdzieś darto olbrzymie płótno.
– … usunąć ludzi z dzielnic portowych… kwadratami… przyślijcie więcej pomp.
Kennedy na powrót wyciszył hałasy, zahuśtały luźne kable.
– Czerwone pogotowie w eterze – wyjaśnił. – Może potrwać nawet dobę.
– Dlaczego?
– Huragan Floris wylazł z Zatoki – Kennedy rozłożył poplamione kwasem dłonie. – Co najmniej cztery stany są na nogach, musielibyśmy znać hasła.
– Koniecznie…?
Kennedy odsunął otwartą konserwę i kładąc łokieć na blacie z przekonaniem pokiwał głową. Slayton westchnął głęboko.
– Druga trzydzieści trzy? To niemożliwe – Layne potrząsnął zegarkiem. – Chyba kończy mi się bateria.
Wystrzelona raca rozjaśniła na chwilę mrok za oknem.
– Schodzimy? – spytał Ashcroft.
Layne odrzucił koc i sięgnął po koszulę.
– Byliśmy tam przed chwilą.
– Przed dwiema godzinami.
Naciągnął spodnie i sięgnął po swoją strzelbę.
– Myślisz, że jesteśmy otoczeni? – spytał wskazując ciemność za szybą.
– Cieszyłbym się z tego. Ale Havoc nie jest aż tak głupi.
– Cieszyłbyś się? Dlaczego?
Ashcroft otworzył drzwi prowadzące na klatkę schodową.
– Dużo łatwiej byłoby obronić atak powierzchniowy. Wojny podziemnej możemy nie wytrzymać.
Schodząc w dół, mijali grupki żołnierzy. Gdzieś z boku, na poustawianych wśród skołtunionych śpiworów skrzynkach z amunicją, ktoś parzył herbatę.
– Dlaczego wszyscy są tacy zadowoleni?
– Nie słyszałeś? – ziewnął Layne. – Mark twierdzi, że komputer ubezpieczono na jakąś monstrualną sumę i jeśli go uratujemy, czeka wszystkich spora gratyfikacja.
– Mam nadzieję, że to prawda. Nie chciałbym być zlinczowany.
Layne zastukał obcasem w podłogę. Ciężka metalowa klapa ukryta pod miękką wykładziną uniosła się o kilka centymetrów.