Выбрать главу

– Gdzie jest kapitan Ashcroft?

Ashcroft zadarł głowę napotykając blady owal twarzy Slaytona.

– Neal – twarz pochyliła się. – Dzwoni…

– Kto?

– Chce z tobą rozmawiać Havoc.

Biegnąc wzdłuż muru miał irracjonalne wrażenie, że wszyscy na podwórzu wpatrują się w niego.

– Gdzie? – spytał wpadając do pokoju.

Slayton stał sztywno wyprostowany ze słuchawką w ręce.

– Ashcroft.

– Havoc – odparł spokojny głos po drugiej stronie. – Gratuluję.

– Czego chcesz?

– Kompromisu. Niepotrzebnie zajmowałem się tyle wami…

Przez moment tylko delikatne szmery chrobotały w słuchawce.

– Macie komputer na ciężarówce – mówił dalej. – Szanse wyrównały się, prawda?

– Prawda – Ashcroft patrzył na podsłuchującego Slaytona. – Co proponujesz?

– Procesor jest unikalny, wiem o tym. Program mnie nie interesuje.

Ashcroft zakołysał głową.

– Co w zamian?

– Dużo. Nasz nowy burmistrz zmarł nagle – Havoc milczał przez chwilę. – Malle obejmuje stanowisko z urzędu, naturalnie jeśli…

W ciszy szeptały jakby odgłosy dalekich obcych rozmów.

– Rozumiem – Ashcroft opadł na krzesło. – Wymienisz go. Co dalej?

– Dalej? – głos Havoca zawibrował nieprzyjemnie. – Malle dostarczy wam przyznanie się do winy Dennisa i pozostałych glin. Zdjęcia, nagrania, wszystko, czym będziecie mogli mnie obciążyć.

– Ty naturalnie znikniesz…

– Oczywiście, może usłyszysz kiedyś o mnie.

Slayton pokazywał coś na migi, lecz Ashcroft kazał mu się uspokoić.

– I odradzam jazdę przez pustynię. Wystarczy, że popełnicie mały błąd…

– Dobrze – głos Ashcrofta był suchy. – Jak?

– To będzie proste, z całkowitą gwarancją dla obydwu stron. Na konto tego huraganu mamy w mieście parę zmian, o których pewnie nie wiecie.

Ashcroft czekał.

– Za godzinę na plaży „Sunset Beach” wojsko rozpocznie wyładunek sprzętu dla ofiar kataklizmu. Port jest już zbyt przeładowany. Proponuję spotkanie o dziesiątej rano koło starej latarni. Wiesz, gdzie to jest?

– Wiem – Ashcroft nachylił się chowając głowę w cieniu. – Chcesz powiedzieć, że wojsko będzie w zasięgu strzałów, gdyby…

– Gdyby ktoś z nas oszukiwał – Havoc westchnął chrapliwie. – Proponuję, żebyście wysłali Layne’a, no i oczywiście kilka osób obstawy dla lepszego samopoczucia.

– Layne’a?

– Kapitanie – uciął Havoc. – Chcę tego statystyka, a nie jakiegoś komandosa czy pana.

– On jest ciężko poparzony, może któryś z lekarzy…

Slayton wytrzeszczył oczy, lecz nie zdążył zaprotestować.

– O, co to, to nie – ten śmiech był bardziej ludzki. – Od czasu pobytu w szpitalu nie mam do nich zaufania… Ma być Layne.

Ashcroft potarł podbródek.

– Spryciarzu… ale jeśli Layne’owi coś się stanie…

– Spokojnie – Havoc starannie dobierał słowa. – Obydwu nam zależy, aby zakończyć ten impas.

– Nie wierzę ci.

– I słusznie – ten niematerialny śmiech był irytujący. – Dlatego dwadzieścia metrów od bramy Centrum moi ludzie ustawili nadajnik. Jest sprawny. Wieczorem, kiedy skończy się huragan, będziecie mogli pogadać nawet z Białym Domem.

Ashcroft ponownie potarł podbródek. Hala widoczna za oknem różowiła się wschodzącym słońcem.

– Dobrze, spryciarzu. Idę na to, jeśli nie łżesz.

Havoc odłożył słuchawkę.

– Neal – odezwał się po chwili Slayton opuszczając lornetkę. – Tam coś stoi pod drzewami.

* * *

Twarzy Layne’a nie było widać. Duże ciemne okulary, czapka z długim daszkiem i warstwy bandaża wchodzące za kołnierz firmowego kombinezonu CSA sprawiały, że wyglądał jak Niewidzialny Człowiek z filmu na motywach Wellsa. Od samego wyjścia z Centrum, kiedy dostał prostopadłościenny pojemnik chroniący od kurzu i wilgoci „kość” komputera, Stazzi z niepokojem obserwował jego ruchy.

Teraz wraz z dziesiątką żołnierzy stali przed parkową aleją, którędy biegła najkrótsza droga na wybrzeże. Havoc nie powiedział jednak wszystkiego. Centralny parking zastawiony był samochodami, z których całe rodziny wynosiły sterty najrozmaitszych przedmiotów, koców, śpiworów, zabawek i Bóg wie jeszcze czego. Tłum krążył pomiędzy ustawionymi wokół hal namiotami, gdzie siedzące przy stołach kobiety sortowały pakunki. Dziewczyny z opaskami na ramionach kierowały ludzi w stronę tablicy „Pomoc ofiarom huraganu”. Stazzi przysunął się do Layne’a.

– Idziemy? Naokoło już nie zdążymy.

Layne przytaknął. Dmuchający od rana wiatr podrywał mu daszek czapki.

– Musimy – odparł niewyraźnie i trzymając uchwyt walizki ruszył przed siebie.

Żołnierze idąc w dwóch szeregach bynajmniej nie starali się ukryć broni. Wprost przeciwnie. Rozpychali nią tłum, który zadowolony i uśmiechnięty paradował jak podczas pikniku. Zza namiotów bez przerwy huczała muzyka. Żołnierze denerwowali się coraz bardziej.

– Panowie… – Kobieta, która stanęła między nimi, miała załzawione oczy. – Mój mały gdzieś się zgubił, zaprowadźcie…

Zatoczyła się odepchnięta.

– Zjeżdżaj – wysyczał żołnierz zaciskając palce na kolbie.

Momentalnie Layne znalazł się w pierścieniu eskorty.

– Przecież ja tylko… – głos kobiety rwał się.

– Wykonujemy rozkaz – powiedział Stazzi. – Proszę się zwrócić do służb porządkowych.

Ludzie odprowadzali ich zdumionym wzrokiem. Stazzi był pewien, że reputacja armii amerykańskiej została wyraźnie nadszarpnięta. Nie miał jednak wyjścia, już samo wejście tutaj było szaleństwem. Każdy z tych ludzi mógł być człowiekiem Havoca.

Niebem gnały skołtunione warstwy chmur, skutecznie gasząc słoneczny blask. Otwarte drzwi i okna hal sportowych zamienionych na prowizoryczne magazyny postukiwały na wietrze. Layne wyglądał na zaniepokojonego, jego głowa obracała się to w jedną, to w drugą stronę.

Z przodu zatrąbiły klaksony, potem dołączyły się głośne wyzwiska. Stazzi uniósł dłoń. Dwie ciężarówki, niebieski pick-up i stary ford skutecznie tarasowały wyjazd z parkingu. Na alei, w miejscu które powinni przejść, stał rozkrzyczany tłum. Stazzi przeniósł wzrok ponad drzewa, gdzie widać już było konstrukcję stojącej na nadmorskim pagórku wieży.

– Skręcamy – powiedział.

Chcąc przejść na tyły zabudowań wybrali drogę pomiędzy dwoma namiotami, gdzie przyjmowano koce. Kilka osób czekało w kolejce przed stołami. Niedaleko stała zaparkowana biała furgonetka. Wsunęli się w przerwę, unosząc nogi ponad linkami. Layne przytrzymywał czapkę, której daszek furkotał w porywistym wietrze. Raptem spostrzegli, że płachta namiotu marszczy się i zwijając się konwulsyjnie wali na nich.

– Linki…! – ktoś krzyczał. – Smarkacze przecięli linki.

Masa zielonego materiału powaliła żołnierzy. Stazzi przeturlał się w bok i szarpiąc kogoś za kołnierz wydostał się spod plandeki. Wokół fruwały koce i arkusze prześcieradeł. Zbiegowisko rosło. Stazzi uniósł broń na wysokość pasa.

– Layne! – krzyknął nie spuszczając ludzi z oczu. – Gdzie Layne?

Ktoś z gapiów zaśmiał się, lecz kiedy ujrzał wylot UZI Stazziego, umilkł. Nie zważając na protesty kobiet żołnierze cięli linki i prując materiał stawali na równe nogi.

– Tam – wskazał któryś.

Przy furgonetce, opierając się o błotnik, stał Layne. Strzępiaste końce bandaża powiewały koło szyi. Stazzi znalazł się przy nim pierwszy.

– W porządku? Nic ci się nie stało?

Layne pokręcił głową.

– O.K. – zachrypiał i czyniąc ręką uspokajający gest ruszył w stronę wieży.

Stazzi spojrzał poprzez otaczający ich kordon. Naokoło rozbebeszonego namiotu stali nieruchomo ludzie, jedynie dziewczyny z opaskami zbierały porozrzucane przedmioty. Kierowca furgonetki uruchomił silnik i odjechał parę metrów w bok, żeby nie przeszkadzać. Stazzi szybkim krokiem podążył za Layne’em.

Po kilkunastu minutach, trochę przed terminem, stanęli na szczycie piaszczystego pagórka ze sterczącą drewnianą wieżą. Niżej, na plaży wokół półciężarówek, krzątali się ludzie. Ich poczynania były pedantycznie celowe. Od stojących na redzie frachtowców z charakterystycznymi żurawiami na masztach przypływały kolejno barki desantowe. Z nich skrzynie były przenoszone na platformy, aby po chwili odjechać po ułożonej na piasku macie.