– Ciekawe, czy Havoc będzie punktualny… – mruknął Stazzi.
Wygładzone nadżerki, miejsca po odłupanych wiórach i poprzestawiane deski świadczyły, że latarni już dawno nikt nie odnawiał. Kloców fundamentu nie było widać, pokrył je piach i rzadka trawa.
– Panie Layne, co pan robi?! – okrzyk żołnierza zmusił Stazziego do opuszczenia wzroku.
Lufy automatów celowały teraz w obandażowaną sylwetkę. UZI podskoczył jak na sznurku. Zwój za zwojem spływały bandaże. Spadały tam, gdzie leżały okulary i czapka. Wiatr szarpał wstęgą owijając ją wokół słupa. Opadły przylepione taśmą tampony, ktoś zaklął. Ten człowiek nie był Layne’em. Stazzi, patrząc na szyderczy uśmiech mężczyzny o orlim nosie, głęboko wciągnął powietrze.
Kiedy wielka płachta namiotu runęła w jego kierunku, Layne odruchowo skoczył do przodu obejmując jednocześnie walizkę obiema rękami. Lśniącobiałe drzwi stojącej obok furgonetki otworzyły się cicho, ukazując mężczyznę w firmowym kombinezonie CSA. Widok zabandażowanej głowy tamtego i walizki, którą trzymał, sprawił, że Layne cofnął się i sprężył do skoku. Ktoś jednak był szybszy. Młody chłopak, siedzący dotąd na ławce z boku, błyskawicznym ruchem odsunął metalową klapę w ziemi, a ręce kogoś stojącego z tyłu pchnęły Layne’a prosto w otwór studzienki. Gęsty szlam złagodził co prawda upadek, ale nagła ciemność i charakterystyczny szczęk zamykanej klapy powiedziały mu, że nie warto szukać klamer. Dłuższą chwilę stał nieruchomo, zastanawiając się, co ma robić, i dopiero cichy mlaskający odgłos kroków dobiegający gdzieś z tyłu zmusił go do działania.
Biegł zupełnie na oślep, sunąc wolną ręką po ścianie, ale wąski korytarz nie rozgałęział się i nie skręcał, jakby na złość pozbawiając go nadziei. Po kilku minutach zataczania się i ślizgania na mokrym podłożu zauważył w oddali nikłe światełko. Przystanął, ale zaraz, zdając sobie sprawę, że wchodzi do pułapki, ruszył dalej. Jednak wbrew oczekiwaniom w dużym, prawie suchym teraz kolektorze czekał na niego tylko jeden człowiek. Siedział spokojnie na składanym płóciennym krzesełku i patrzył wprost w syczący płomień sztormowej lampy.
– Havoc – głos Layne’a był w zasadzie szeptem.
Siedzący powoli uniósł głowę.
– Czekałem na ciebie – powiedział równie cicho.
– Oszukałeś nas! Ale nie myśl, że przyniosłem ci „kość” komputera…
– Wiem, że nie jesteś aż tak głupi. No, co tam masz w tej walizce? Karabin maszynowy? Radio? Dynamit? – Poruszane drgającym płomieniem lampy cienie nadawały twarzy Havoca niesamowity wyraz. – Nie chcę waszego komputera. Jedyną rzeczą jaką chciałem od was dostać, jesteś ty!
Layne zrobił krok do tyłu, lecz w dłoni Havoca błysnął automatyczny pistolet.
– Wiesz, od czasu, kiedy zrozumiałem, kim jestem – ciągnął – coś ostrzegało mnie przed grożącym niebezpieczeństwem.
– Dlatego chciałeś zabić Ashcrofta? – przerwał mu Layne.
– Ashcrofta? Gdybym chciał go zabić, wystarczyłoby, żebym splunął. Nie, Marty. Bomba w jego domu przeznaczona była dla ciebie i właśnie ciebie miała tam zatrzymać Kathreen Burns.
Havoc wstał i trzymając pistolet w wyciągniętej dłoni podszedł do Layne’a.
– Tylko ty możesz mi zagrozić – powiedział przez zaciśnięte zęby. – Ponieważ jesteś potomkiem Samandala. Jesteś ostatnim potomkiem „dobrej” linii naszego rodu.
Zapadłą ciszę przerywał tylko ostry syk lampy.
– Zrozumiałem to w chwili – podjął Havoc – kiedy zauważyłem, że jeśli jesteś w pobliżu, tracę zdolność poruszania przedmiotami. Potem dowiedziałem się reszty i wiem, że jestem silniejszy od ciebie.
– To dlaczego się mnie boisz?
Havoc zmrużył oczy.
– Martwią mnie twoje sny. Te koszmary, na które skarżysz się od czasu przyjazdu do miasta – głos Havoca stawał się coraz bardziej monotonny. – Myślę, że to twoi przodkowie chcą przekazać ci metodę ujarzmienia zła reprezentowanego przez moją część rodziny. Chyba rozumiesz, że nie mogłem czekać i ryzykować, aż zwrócisz się do jakiegoś psychoanalityka czy hipnotyzera, który wydobędzie ten sposób z twojej podświadomości…
– Co chcesz zrobić?
Havoc skrzywił się lekko.
– Widzisz, Marty, ty jesteś sam, ostatni z całej linii, a nas jest wielu. Gdybym zginął, to za sto, za tysiąc lat znowu się odrodzę w kimś, kto będzie miał identyczne geny. Dlatego nie zależy mi na życiu. Chcę tylko, żebyś ty zginął pierwszy! Tylko wtedy będę pewien, że już nikt nie zdoła zniszczyć mojego rodu.
Ręka Havoca uniosła się nieznacznie. Lufa tkwiącego w niej pistoletu błysnęła, ale zaraz znikła w chybotliwym cieniu.
– Szkoda, że musisz odejść… W końcu znamy się nie od dziś ani nie od wczoraj – uśmiechnął się.
Pierwsza kula trafiła Layne’a w brzuch. Dwie następne rozorały szary kombinezon przewracając jego właściciela na ziemię. Havoc zrobił krok naprzód i schylił się prawie przykładając lufę do głowy leżącego. Przyciskał spust raz za razem, aż rozległ się stłumiony trzask i sprężyna zwolniła pusty magazynek.
Przez dłuższy czas tylko drgające cienie burzyły idealny bezruch panujący w kolektorze. Potem ręka Layne’a drgnęła i powoli, jakby pokonując wielki opór, zaczęła sunąć do ukrytego w rączce walizki włącznika. Havoc rzucił się na nią, przyciskając leżącą postać całym swoim ciężarem, ale nawet jego mięśnie nie mogły pokonać nacisku metalowych siłowników.
Podziemna eksplozja nie była słyszalna w odległym o kilka kilometrów Centrum Studiów Atomowych, tak że siedzący w niszy sterowniczej Layne zdjął z głowy hełm kierujący robotem dopiero kiedy urwał się sygnał radiowy. Odruchowo przygładził włosy i trochę nieprzytomnym wzrokiem powiódł po otoczeniu. Kelly gasząc kolejnego papierosa zerknął na stojącego przy drzwiach Slaytona, potem na Ashcrofta, ale nikt z nich nie zdecydował się na przerwanie ciszy. Jedynie Mark podniósł się ciężko z fotela, podszedł do okna i otworzył je na całą szerokość, pozwalając, by łagodny już wiatr przyniósł do środka słony zapach morza.
– Tak, z całą pewnością – powiedział Malle. – Możecie zostawić wszystko na mojej głowie. Osobiście skontaktuję się z władzami i… i wszystko będzie dobrze.
Ashcroft zeskoczył z poręczy altanki i stanął tak, żeby nie oślepiało go zachodzące słońce.
– W takim razie nie będę ci teraz przeszkadzał.
– Daj spokój, Neal – Malle podniósł się również. – Co się dzieje z resztą twoich ludzi?
– Kelly i Slayton męczą Layne’a usiłując wyciągnąć od niego treść tych koszmarów. Stazzi konferuje z Wernerem, a Mark z firmą ubezpieczeniową.
Malle uśmiechnął się szeroko.
– Pomogę mu – powiedział. – A swoją drogą, to dziwne. Braliśmy udział w meczu, który zakończył się co prawda wynikiem trzy:jeden, ale wygrała drużyna, która strzeliła tylko tego jednego właśnie gola.
– Ale za to strzał był skuteczny.
Ashcroft kiwnął Malle’owi głową, opuścił ogród i ruszył wolno w dół wąskiej ulicy. Czuł się zmęczony i obolały, a na domiar złego żółty ciężki opar wydobywający się spod kratek ściekowych przywodził mu na myśl minione wydarzenia. Miał dość wszelkich zmagań, tylu niepotrzebnych ofiar i mrocznych zakamarków Sluag Side.
Zatrzymał przejeżdżającą taksówkę, ale nie mógł się zdecydować, gdzie jechać. Jego pokój w hotelu okupowali pracujący z Layne’em Kelly i Slayton. W gmachu policji nie miał chwilowo czego szukać, a jego dom nie istniał.
– Dokąd? – warknął kierowca.
Wzrok Ashcrofta znowu zatrzymał się na dymiących kratach.
– Sluag Side – rzucił odruchowo.
– A gdzie to, do cholery, jest?!
Ashcroft spojrzał w zaczerwienione oczy taksówkarza. Potem roześmiał się cicho.
– Nie wiem. Naprawdę nie wiem.