Выбрать главу

– Dobra – grubas otworzył tylne drzwiczki i machnął na nich ręką.

– Co ty robisz? – Kelly odruchowo nachylił się do kolegi. – Przecież w całej okolicy nie ma żadnego kempingu.

– Siedź cicho – szepnął Slayton. – On nas zawiezie do miasta.

* * *

– Znalazłeś coś w tych papierach? – Ashcroft zdjął kapelusz i rzucił go na zawalone segregatorami biurko.

– Nic ciekawego – mruknął Layne. – W twoich aktach brakuje najważniejszych danych.

– Czego brakuje? Przecież masz tu stenogramy przesłuchań, zeznania świadków i wszystkie dane o mordercach.

– Wszystkie dane? Chyba żartujesz – Layne zdjął okulary i roztarł czerwone ślady na nosie. – Słuchaj, ja potrzebuję prawdziwych danych, o rodzinie mordercy, o jego przodkach, muszę zobaczyć zestawienia rozkładu struktur społecznych w mieście, segregacje elementów napływowych i przynajmniej pobieżną listę rdzennych rodzin zamieszkujących te tereny do piątego pokolenia wstecz…

– O Boże… – westchnął Ashcroft.

– Chcę się zapoznać z konfiguracją struktury zatrudnienia w służbach miejskich, zarówno pod względem wieku, jak i wykształcenia, chciałbym też znać główne ośrodki, skąd przybywała ludność napływowa, a u tych, którzy nie pochodzą z północy, interesuje mnie, gdzie żyły ich rodziny, zaczynając od drugiego pokolenia wstecz.

– To wszystko?

– Nie. Jest jeszcze parę innych rzeczy.

– Skąd chcesz te informacje uzyskać?

Layne wyjął i zapalił papierosa, choć zdążył się już dowiedzieć, że denerwuje to Ashcrofta.

– Wymienię kolejno: miejskie archiwum, kartoteka policyjna, dane lokalnego oddziału FBI, a przede wszystkim karty pacjentów ze wszystkich szpitali w mieście, bo oni zazwyczaj przeprowadzają bardzo dokładny wywiad. Poza tym muszę mieć wgląd w kartoteki banków udzielających kredytów i firm ubezpieczeniowych. Oni też dysponują dokładnymi danymi na temat swoich klientów.

Ashcroft pokręcił głową. Potem wypełnił jakiś formularz i podał go Layne’owi.

– Wszystko stoi przed tobą otworem. Coś jeszcze?

– Dobry, to znaczy szybki komputer i zgrany sztab ludzi otrzaskanych z taką robotą.

– W komendzie mamy jeden z ostatnich modeli firmy Hawlett-Packard. Ale skąd ja ci wytrzasnę ludzi?

– Postaraj się.

Ashcroft wzruszył ramionami.

– Przynajmniej dopiero teraz dowiedziałem się, co to znaczy prawdziwy statystyk.

Layne uśmiechnął się.

– A dotychczas uważałeś mnie za prawie normalnego człowieka, prawda?

Ashcroft chciał coś powiedzieć, ale przerwało mu wejście Dennisa.

– No tak, tego się spodziewałem – prawie krzyknął komendant policji. – Siedzisz sobie w gabinecie nad jakimiś papierami, a prawdziwa robota czeka, tak?

– Ale…

– Wiesz, co się dzieje w dzielnicy portowej? Wiesz, gdzie pojechali wszyscy moi ludzie, co? Oczywiście nie, bo co by cię to mogło obchodzić.

– My też ciężko pracujemy…

Dennis wzniósł ręce w geście rozpaczy.

– I ty to nazywasz pracą! A tymczasem ktoś pikietuje budynek rady. W okolicy portu demonstracje…

– Przepraszam – wtrącił się Layne. – Co było przyczyną tego wszystkiego?

– Plany nowych osiedli. – Dennis zajął ostatni wolny fotel. – A właściwie nawet nie same plany, tylko to, że robimy miejsce dla wielu nowych obywateli.

– Czy nie można wstrzymać dopływu obcych?

– Jak? Połowa członków rady miejskiej to właściciele firm budowlanych. A poza tym napływ ludzi powoduje, że miasto się rozwija. Po prostu – ruch w interesie, rozumie pan?

Layne poruszył się niespokojnie.

– To bardzo ciekawe – powiedział. – Czyli miasto rozrasta się niezwykle dynamicznie?

– Właśnie. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, że pewne warstwy starych mieszkańców obawiają się dużej liczby obcych. Zwiększa to liczbę ludzi na rynku pracy, a co za tym idzie, mogą zmaleć zarobki i coraz trudniej będzie o jakiekolwiek stanowisko.

Ashcroft korzystając z chwilowego uspokojenia Dennisa przysunął się bliżej i nachylił w jego stronę.

– Pan Layne – prawie szepnął – potrzebuje większej liczby ludzi…

– Cooo…? – Dennis poderwał się z miejsca.

– Tylko na jakiś czas – powiedział spokojnie Layne. – W tej chwili mój wujek z Partii Republikańskiej jest bardzo zajęty, ale obiecał, że jak tylko skończą się wybory, przyśle mi odpowiednich fachowców.

– Eee… Pan ma wujka w Waszyngtonie? – Dennis opadł z powrotem na fotel.

– Ja też mieszkam w stolicy. Nie mówiłem panu?

– Mmm… Tak, tak, pamiętam. Co do tych ludzi, to na jakiś czas oczywiście… Zaraz się tym zajmę. Ashcroft nadal ma zostać przy panu?

– Byłoby bardzo dobrze.

– Tak. Nic nie stoi na przeszkodzie… Wybaczcie panowie moje krzyki, ale od rana jestem bardzo zdenerwowany. – Dennis znowu rozłożył ręce. Tym razem w geście usprawiedliwienia. – Musiałem wyciągnąć siostrzeńca z aresztu – dodał.

– Coś poważnego? – spytał Ashcroft.

– Nie, nic takiego. Chłopak chciał rozbić namiot gdzieś na zachód od miasta, pytał o kemping, a dwóch spryciarzy wykorzystało go i razem zawrócili do centrum. Siostrzeniec zdenerwował się trochę i gonił ich po jakimś barze, a on jest trochę… przyciężki, rozumiecie, panowie… No, w każdym razie bar był nieco zdemolowany.

– Zamknął go patrol?

– Niestety tak.

– A tamci dwaj?

– Nie wiem, kim są. Policjanci co prawda wylegitymowali wszystkich, ale byli tam sami poważni ludzie: naukowcy, lekarze, prawnicy…

Layne, skubiąc brodę, podszedł do wielkiej mapy zajmującej prawie połowę ściany.

– Dlaczego pański siostrzeniec, żeby wypocząć, pojechał na zachód? Przecież tam są tereny prawie pustynne, a po przeciwległej stronie miasta macie brzeg morski z silnie rozbudowanym zapleczem turystycznym.

– Któż zrozumie dzisiejszą młodzież? No nic, nie będę dłużej przeszkadzał – Dennis podał rękę Layne’owi, potem Ashcroftowi i zniknął za drzwiami.

Przez dłuższą chwilę w małym gabinecie panowała cisza. Potem Ashcroft westchnął, co przypominało raczej odgłos uchodzenia powietrza pod dużym ciśnieniem, i oklapł w swoim fotelu.

– Coś takiego… Swoją drogą, mogłeś mi wcześniej opowiedzieć o tym swoim wujku.

– O kim? Ja nie mam wcale wujka ani w ogóle żadnej rodziny. Jestem samotny.

– Przecież mówiłeś Dennisowi…

– Nie chcę się chwalić – przerwał mu Layne – ale dobrze gram w pokera. I to bynajmniej nie dlatego, że mam szczęście.

Gdzieś za ścianą wrzasnęło radio. Na chwilę zagłuszył je ryk syren policyjnych wozów odjeżdżających sprzed budynku, ale kiedy zapadła cisza, usłyszeli je ze zdwojoną mocą. Ktoś w pokoju obok najwyraźniej również nie przemęczał się pracą. Layne zerknął na pozłacany budzik stojący na rogu biurka.

– Zgłodniałem. Może odwiedzimy ładne nogi kelnerki z baru naprzeciwko?

– Nogi? – Ashcroft sięgnął po kapelusz. – A już myślałem, że polubiłeś nasze befsztyki.

– Nigdy. Możesz być pewny, że już nigdy nie zjem żadnego befsztyka na terenie tego miasta.

– Dziwne przyzwyczajenie.

– Jedząc hamburgery wiem, że zostały zrobione z ohydnych ochłapów. Ale przynajmniej zwierzęcych.

Przeszli przez wąski korytarzyk i ruszyli w kierunku klatki schodowej, ale drzwi prowadzące do poczekalni otworzyły się i stanął w nich poowijany bandażami mężczyzna.

– Przepraszam bardzo – powiedział ledwie zrozumiale. – Czy pan Ashcroft?

– Tak. Słucham pana.

– Jestem świadkiem. Moje nazwisko Henley. Słyszałem, że to pan prowadzi sprawę zabójstwa Frances Rustler…

– Owszem, ale skąd pan zna jej nazwisko?

– Z gazet… z… z gazet – Henley mówił nie tylko niewyraźnie, ale coraz bardziej nerwowo.

Layne dopiero teraz zauważył, że kiedy tamten otwiera usta, widać sporych rozmiarów tampon.

– Wypuścili pana ze szpitala w tym stanie? – spytał.

– Wyszedłem na własną prośbę. Jestem świadkiem tamtego zabójstwa.