– Kto jest za całkowitym odłączeniem aparatury podtrzymującej pracę organizmu i stymulującej funkcje jego organów? – powiedział podniesionym głosem, sam jako pierwszy unosząc dłoń.
Wokół uniósł się las rąk. Wbrew wcześniejszym przewidywaniom nawet Hutts głosował „za”. Werner nie był jednak zadowolony.
– A pan? – wycelował palcem w kogoś, kto siedział na samym przodzie.
– Ja?
– Tak, pan, panie Stazzi.
– Przecież jestem kierownikiem ochrony ośrodka. Nie mam zielonego pojęcia o medycynie.
– Głosować powinniśmy wszyscy.
Stazzi wzruszył ramionami.
– Dobrze, ja również jestem za odłączeniem chorego… to znaczy zwłok, chciałem powiedzieć.
– Doskonale. Dziękuję panom – Werner porządkował leżące przed nim papiery. – Żeby nie przedłużać tej nieprzyjemnej sprawy, proponuję wysłać już teraz kogoś do sali intensywnej terapii w celu wykonania niezbędnych czynności…
„Eufemistyczne określenie” – pomyślał Kelly.
– Chyba profesor Hutts i doktor Kelly, prowadzący przypadek od początku, będą najbardziej kompetentnymi osobami.
Hutts skinął głową i podniósł się ze swojego fotela. Kelly’emu nie pozostało nic innego, jak zrobić to samo. Przy tak ewidentnym przypadku nie miał żadnych oporów moralnych, a siedzenie w zadymionej sali jeszcze przez parę godzin i uczestniczenie w dalszym porządku obrad nie należało do przyjemności. Toteż prawie zadowolony schodził na dół, starając się nie wyprzedzać utykającego na lewą nogę siwego profesora.
Mniej więcej godzinę później wyszedł ze swego pokoju Slayton. Z trudem dowlókł się do klubu, bar jednak znowu okazał się zamknięty, a na myśl o kanapkach z tuńczykiem serwowanych przez automaty robiło mu się niedobrze. Wypił letnią kawę i zdobywając się na jeszcze jeden wysiłek odszukał drzwi sali intensywnej terapii. Uchylił je i wsadził głowę do środka.
– Hej, Kelly, odłączyłaś już tego trupa od wszystkich rurek? W kuchni bardzo się niecierpliwią… eee… przepraszam, panie profesorze, nie wiedziałem, że pan tu jest.
Hutts odwrócił głowę od spowitego w bandaże ciała.
– Ten żart był całkiem nie na miejscu – powiedział cicho.
– Tak… tak, bardzo przepraszam.
– Jednak dobrze, że pan jest. Proszę zaczekać na zewnątrz. Będzie pan uczestniczył w sekcji.
Slayton kiwnął głową z uśmiechem. Zamknął ostrożnie drzwi i skrzywił się boleśnie. Stary zawsze wiedział, jak dotkliwie ukarać. I to właśnie dzisiaj. Wściekły powlókł się do okna i nie bacząc na przepisy otworzył je na całą szerokość. Gorący wiatr nie przyniósł mu ulgi. Posępniejąc coraz bardziej obserwował skupisko kolorowych namiotów rozstawionych wokół wzgórza naprzeciwko. Czego oni tam chcą, do cholery? – Slayton słyszał, że wśród ludzi gromadzących się wokół ośrodka zanotowano już kilka przypadków ukąszeń przez jadowite węże. Ale nie odstraszyło to nikogo. Wprost przeciwnie, nowi „turyści”, jak pogardliwie nazywali ich pracownicy, przybywali prawie o każdej porze. Nie protestowali przeciwko czemukolwiek, nie demonstrowali ani nie śpiewali żadnych pieśni. Po prostu czekali. Na co? Tego nie wiedział ani Slayton, ani nikt, kto pracował wewnątrz. Po chwili bezmyślnego wpatrywania się w ledwie widoczne poprzez drgające powietrze sylwetki Slayton zatrzasnął okiennice i zapalił papierosa. Nie zdążył jednak zgasić zapałki, kiedy uwagę jego przykuł głośny, jakkolwiek nierozpoznawalny dźwięk, dobiegający z wnętrza sali. Po chwili otworzyły się drzwi ukazując Kelly’ego i Huttsa.
– Co pan o tym myśli, kolego? – Slayton zauważył, że profesorowi drżą ręce. – Przecież, przecież… to niesamowite!
– Co się stało, Kelly?
Tamten jednak nie zwrócił uwagi na kolegę. Powiódł po otoczeniu nieprzytomnym wzrokiem i pobiegł w głąb korytarza.
– Przepraszam, co się stało, panie profesorze?
– Ach, to pan – Hutts jakby dopiero go poznał. – Werner, gdzie jest Werner? – krzyknął i nie czekając na odpowiedź ruszył w ślady Kelly’ego.
Z sali dochodził głos zdenerwowanej pielęgniarki.
– Halo, piąta sekcja? To ty, Jake? Przekaż, żeby wszyscy natychmiast obsadzili swoje stanowiska. Natychmiast! Słyszysz?
Slayton odrzucił papierosa i zaintrygowany zajrzał do sali.
Krople deszczu uderzyły niespodziewanie o szyby wozu. Ashcroft dotknął przycisku na kierownicy. Szyby, zarówno po jego stronie, jak i Layne’a, uniosły się, zostawiając na zewnątrz oświetlone prostokąty podmiejskiego osiedla.
– Dosłownie pięć minut i jesteśmy u mnie – powiedział Ashcroft wskazując ekran wyświetlający mapę.
Layne spojrzał na tylne siedzenie. Kołysała się tam jego torba.
– Jesteś pewny, że nie będę ci przeszkadzał? – zapytał usiłując coś dojrzeć przez mokrą szybę. – Hotel, który załatwił ten twój szef…
Gwałtowne hamowanie rzuciło nim w pasach. Wóz Ashcrofta wykręcił o dziewięćdziesiąt stopni i wjechał na boczną, sądząc z odgłosów wysypaną tłuczniem drogę.
– Jeśli raz jeszcze powiesz coś takiego – Ashcroft zmienił bieg na niższy – to opowiem ci jakiś dowcip o jankesach.
W ciemnej, bezksiężycowej nocy światła wozu ukazywały rzędy niskich krzewów, gdzieniegdzie urozmaiconych kostropatymi drzewkami.
– Nie rozumiem – Layne dotknął aluminiowej ramy. – Macie deszcze, a wokół pustynia…
– Różnie bywa – Ashcroft skręcił kierownicą mijając dziurę. – Możemy się założyć, że deszcz skończy się, zanim dotrzemy do domu.
Podrzuciło ich, a potem w załamaniu wzgórza ukazało się światło latarni zawieszonej przy żeliwnej bramie. Widoczny w głębi dom świadczył, że posiadłości południowców nadal są w jak najlepszym guście.
– Ho, ho… – Layne zbliżył twarz do szyby. – Nafty u was nie ma, więc nie mów, że dorobiłeś się tego w policji.
Ashcroft zatrzymał wóz i dotknął pola oznaczonego kółkiem. Brama rozsunęła się.
– Ojciec – wyjaśnił i szybko przejeżdżając przed frontonem wjechał na zjazd do garażu. – To był jego dom.
Layne wbił palce w brodę.
– Przegrałbyś – rzekł Ashcroft wskazując na okna. – Deszcz już nie pada.
Wjechali w rozświetlone wnętrze, zastawione starymi i nowymi oponami, pustymi i pełnymi puszkami oraz skrzyniami podzespołów.
– Wygląda, że mógłbyś zmontować drugi wóz – stwierdził Layne, patrząc, jak Ashcroft dokonując cudów ekwilibrystyki parkuje samochód w zagraconym pomieszczeniu.
– Mój kuzyn znał się na tym… Przed rokiem wyjechał do Europy.
Wspięli się o kilkanaście stopni i po ominięciu ażurowej ścianki Layne mógł się przekonać, jak rozległe jest pomieszczenie na parterze. Było zarazem salonem, kuchnią i przedpokojem połączonym zgrabnie w jedną całość. Dominowało drewno oraz kamień. Layne przejechał dłonią po na pozór surowej desce, jednej z wielu zasłaniających ścianę.
– Mówiłeś, że chcesz o czymś opowiedzieć – zaczął Ashcroft zasuwając storą szerokie drzwi balkonowe. – Ale może najpierw masz ochotę na kąpiel…? Layne pokręcił przecząco głową.
– Później… Myślę, że powinieneś wiedzieć już wszystko.
Ashcroft okręcił się w miejscu i ruchem dłoni wskazał stylową sofę pośrodku pokoju. Layne rzucił kurtkę na poręcz. Sam usiadł tak, by móc obserwować policjanta.
– Mów, a ja zrobię kolację – zadecydował Ashcroft. – O.K.?
Layne pomacał się po kieszeniach koszuli, potem zerkając na kurtkę skinął głową.
Ashcroft schylił się za kontuar i sądząc z odgłosów musiał wyciągać jakieś naczynia.
– Nie ma cudów – powiedział – Cadogan dostanie te swoje dwa po dziesięć.
Layne uniósł głowę znad wyciągniętego notesu.
– Jakie dziesięć?
– Tysięcy wolt – Ashcroft ponownie ukazał się we wnęce kuchni. – Zjesz omlet? Z szynką?
Layne skinął głową i stuknął palcem w drewnianą poręcz. Ułożony z rzecznych głazów kominek zatrzymał na moment jego wzrok.
– Nie sądzę, żeby to, co powiem, wiele wyjaśniło – zaczął – ale myślę, że trzeba będzie inaczej spojrzeć na wasze morderstwa.